Nietypowo otwieramy ten świąteczno-weekendowy numer: rozmową nie o polityce, a o etyce. W ogóle rzadko publicznie mówimy o moralności, ta kategoria wydaje się anachroniczna, niedzisiejsza. Najprędzej kojarzy się z fundamentalizmem religijnym, bigoterią, wścibstwem, potrzebą dowartościowania się kosztem innych. Ludzie cywilizowani uczeni są raczej empatii, tolerancji, zrozumienia dla cudzych słabości, wstrzemięźliwości w ocenach. Przecież nigdy nie wiemy, co innymi powoduje, nawet jaskrawo złe zachowania mogą być echem jakiejś krzywdy rodzinnej lub społecznej. Współczesna psychologia dostarcza skutecznych środków do czyszczenia sumień, skłania do przenoszenia odpowiedzialności za nasze zachowania na innych – na rodziców, środowisko, szkołę, temperament. Mamy też prawo do kierowania się emocjami – to powie każdy terapeuta.
Inaczej mówi prof. Jan Hartman, nasz felietonista, przede wszystkim jednak specjalista w dziedzinie etyki i bioetyki, autor wydanej właśnie książki „Etyka życia codziennego”. Profesor przekonuje, że nie powinniśmy się wstydzić ani powściągać ocen moralnych, że musimy je stosować także wobec siebie. Przypomina, że istnieje coś takiego jak „życie moralne” i niekoniecznie oznacza to postępowanie zgodne z jakimiś sztywnymi, skodyfikowanymi normami, nawet dekalogiem. Bo moralność się zmienia, podlega ewolucji i społecznej debacie.
W Polsce ta debata niemal nie istnieje, etyka została oddana w zarząd Kościołowi. A Kościół, który sam cierpi na chroniczną hipokryzję i uwiąd wiary („Powołanie na puszczy”), praktycznie abdykował z roli moralnego przewodnika i doradcy, skupiając się na egzekwowaniu „nakazów etycznych” (głównie zresztą w sferze seksu i prokreacji) za pomocą państwa i prawa.