Przez świat przetacza się kolejna fala politycznej poprawności, czyli regulacji językowych służących eliminowaniu nierówności i dyskryminacji. Język debaty publicznej zawsze był jakoś regulowany i zawsze jakaś część potocznych wyrażeń była niedopuszczalna w dyplomacji, w pismach urzędowych czy w bardziej ambitnej prasie. Dotyczyło to również nazw grup ludności, mających nierzadko wydźwięk pejoratywny. Przed wojną Polacy masowo posługiwali się słowem „Żydki”, przez co używali go również prości Żydzi, nieświadomi tego, że słowo to jest wysoce obraźliwe. W przyzwoitym towarzystwie czy w publicznym przemówieniu nikt nie użyłby słowa „Żydek”. Skądinąd o Żydach mówiono głównie źle, co wywołało pewne nieporozumienie, polegające na myleniu antyżydowskich intencji większości użytkowników słowa „Żyd” z rzekomo negatywnym wydźwiękiem samego słowa. Doszło nawet do prób usunięcia „Żyda” z języka ludzi kulturalnych i zastąpienia go słowem „Starozakonni”. Na szczęście Żydzi zdołali to powstrzymać, tłumacząc polskim elitom, że to nie słowo „Żyd” jest problemem, lecz antysemityzm.
Podobna historia powtarza się teraz w odniesieniu do różnych grup ludności w wielu krajach, bo współczesna poprawność polityczna jest nie tylko bardziej rozległa i restrykcyjna niż dawniejsza etykieta, lecz również znacznie silniej wyczulona na kwestię równości i niedyskryminowania. Nie tylko myli się dyskryminacyjne treści z pejoratywnym wydźwiękiem nazwy danej grupy, o której często mówi się źle, lecz w dodatku bezrefleksyjnie stosuje się zasadę, że należy posługiwać się takimi określeniami osób i grup, których one same używają wobec siebie bądź życzą sobie, aby ich w odniesieniu do nich używano. Błędna interpretacja tej reguły prowadzi do takich paradoksów, jak nazywanie grup etnicznych nazwami zbliżonymi do tych, jakich używają one w swoich językach, co generalnie jest typowe dla retoryki wykluczenia i pogardy.