W warzywniaku młoda kobieta wskazuje pomidory i prosi o „four tomatoes”. Wcześniej rozmawiała przez telefon po ukraińsku. I chociaż kolor skóry przechodniów pozostaje niemal wyłącznie biały, czuje się dynamikę wielokulturowości.
Do polskich miast wraca tradycja różnorodności, choć odradza się metodą „dwa kroki do przodu, jeden w tył”. W sklepie osiedlowym dwie sąsiadki wskazują młodą kobietę z dzieckiem na rękach: „Patrz, jaka wystrojona! To tak się nosi uciekinierka z wojny?”. Z kolei w ambasadzie konsul mówi do dziewczyny starającej się o wizę studencką: „Nie wygląda pani na taką, co by się chciała uczyć”.
Sylwii kojarzą się te sceny z uwagą kolegi na temat wspólnej znajomej, która opowiadała o tym, że spotkało ją molestowanie seksualne. „Kłamie, przecież nie wygląda na ofiarę” – powiedział. Grażynie z kolei te komentarze przywodzą na myśl czasy sprzed roku ’89, gdy starając się o wizę do Anglii, musiała przysiąc urzędnikowi konsulatu, że nie jedzie z zamiarem uwiedzenia jakiegoś Brytyjczyka w celach matrymonialnych. Kiedy dotarła do Wielkiej Brytanii, na wieść o tym, że jest z Polski, patrzono na nią jak na „tirówkę”. „Wy, Rosjanki, stawiacie na minispódniczki i mocny makijaż” – usłyszała, co było o tyle fascynujące, że chodziła w drelichach i nieumalowana, bo pracowała na farmie.
Stereotypy upraszczają skomplikowany świat. Polka, która ubiera się podobnie jak Francuzka i mówi kilkoma językami, budzi zdumienie graniczące z agresją. Bo gdzie się podział wulgarnie wymalowany tobół, który wraz z polskim hydraulikiem miał zagrażać cywilizowanej zachodnioeuropejskiej wspólnocie?
Podobne oczekiwania mamy wobec ludzi o statusie ofiary. Powinny wyglądać tak, żeby było nam przykro i smutno.