Kadencja Adama Glapińskiego, właśnie wybranego ponownie na prezesa Narodowego Banku Polskiego, skończy się w 2028 r. Kawał czasu. Nawet jeśli opozycja wygra przyszłoroczne wybory, będzie miała przez kilka lat nieprzyjaznego, może nawet wrogiego prezesa NBP. Okoliczności powołania Glapińskiego na urząd, jego przedwyborcza wizyta w sztabie PiS na Nowogrodzkiej, a przede wszystkim wypróbowana lojalność wobec Jarosława Kaczyńskiego, raczej nie zostawiają wątpliwości co do bezstronności prezesa NBP. Przeciwnie, można zakładać, że zrobi wszystko, aby zaszkodzić ewentualnej przyszłej ekipie. Paradoksalnie to akurat ustrojowo ma spore zalety. NBP powinien być niezależny od rządu, niepowiązany z władzą, a jego prezes wraz z Radą Polityki Pieniężnej mają jedynie czuwać nad stabilnością pieniądza. To będzie łatwiejsze przy politycznym konflikcie (choć nie wojnie) między obiema stronami ul. Świętokrzyskiej (NBP mieści się tu naprzeciwko Ministerstwa Finansów). Nieszczęściem pierwszej kadencji prezesa Glapińskiego były właśnie jego bliskie, przyjacielskie stosunki z rządem i prezesem PiS, co zredukowało bardzo mocną konstytucyjnie pozycję NBP do roli jednej z agend rządowych.
Opozycja miała pretensje do Glapińskiego właśnie o sprzeniewierzenie się obowiązkowi ochrony waluty, po to by praktycznie bez ograniczeń i na każde żądanie dostarczać rządowi pieniędzy. Niski kurs złotego, emisje „pod korek” tzw. obligacji covidowych, zbyt długie podtrzymywanie zerowych stóp procentowych, gawędy prezesa zachęcające do zaciągania kredytów i powiększania wydatków publicznych – to wszystko stworzyło ekonomiczną ściółkę, na której wybuchł pożar inflacji. Nawet jeśli ogień podłożył Putin, w obecnych rekordach cenowych udział „putinflacji” jest podobny jak „glapinflacji”, co potwierdza wskaźnik tzw.