Wydawało się, że opowieść o smoleńskim zamachu już nie wróci do głównego nurtu. Tyle razy odwlekano moment kulminacyjny, że nikt już nie wiedział, dokąd ta historia zmierza. Można ją było już tylko snuć dla samego snucia, ku uciesze nielicznych psychofanów. Ogólnie jednak szkodziła, odbierając obozowi rządzącemu powagę. Jej główny autor stał się wizerunkową demolką i trzeba go było jak najgłębiej schować. Z nieudolnej kinowej fabuły o Smoleńsku śmiała się niemal cała Polska. Nie było najmniejszego sensu dalej podsycać smoleńskiego ognia. Tym bardziej że po zdobyciu władzy PiS nie brakowało alternatywnych źródeł legitymizacji, jak choćby socjal.
We wcześniejszej epoce budowania mitu stawiano sobie wielkie cele: dojść do prawdy (czytaj: udowodnić zamach) oraz przywrócić sprawiedliwość (czytaj: postawić przed sądem Tuska). Ale w ostatnich latach z konieczności je zarzucono, poprzestając na samym upamiętnieniu ofiar. W 2018 r. smoleńska epopeja właściwie dobiegła końca, zwieńczona odsłonięciem pomnika na placu Piłsudskiego. Od tej pory miesięcznice stały się już zbędne, a w końcu przyszła pandemia i można było zarzucić nawet doroczne obchody na Krakowskim Przedmieściu. Raz, potem drugi i właściwie było już po świeckiej tradycji.
Aż do napaści Rosji na Ukrainę. W sztabie PiS niezwłocznie przystąpiono do modyfikowania schematu polaryzacyjnego w krajowym konflikcie. I ktoś widać uznał, że Smoleńsk raz jeszcze „zagrzeje”. A może to tylko kalendarz sprawił, że postanowiono odkurzyć temat? Z pewnością akcja była zaplanowana, jak wszystkie tego typu przedsięwzięcia PiS. Zaczęło się od medialnych wrzutek, potem zapadła cisza (zapewne zlecano badania opinii), a sygnałem do propagandowej kanonady okazała się seria okładkowych wywiadów z Kaczyńskim w prawicowych tygodnikach.