W zeszłym roku o tej porze prezydentura Andrzeja Dudy grzęzła w nieistotności, a on sam nawet nie próbował udawać, że taka sytuacja go uwiera. Jakby funkcjonował w alternatywnej rzeczywistości, z dala od realnych problemów, napięć i konfliktów. Starając się nie dostrzegać pustoszącej kraj kolejnej fali Covid-19, już wtedy zagrożonych unijnych funduszy, kiepskich stosunków z USA. Tygodnie mijały, a nowo wybrany amerykański prezydent Joe Biden wcale przecież nie kwapił się do nawiązania relacji ze swoim polskim odpowiednikiem. Czemu zresztą nie należało się dziwić, wszak to Duda – dopiero co demonstrujący swoje przywiązanie do Trumpa – sam się prosił o takie potraktowanie.
Napaść Rosji na Ukrainę wszystko teraz zmieniła. Kiedy Duda niedawno podejmował w Warszawie Bidena, o wzajemnych niesnaskach pewnie mało kto już pamiętał. Później składał jeszcze wizyty w Rzymie i Londynie, rozmawiał z szefową Komisji Europejskiej, kolejny raz z Wołodymyrem Zełenskim. Poza tym wygłaszał orędzia do narodu, zwołał Zgromadzenie Narodowe, szuka wspólnotowych akcentów. Posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego z udziałem liderów opozycji to dzisiaj realne forum wymiany informacji ponad polityczną barykadą. Niby coś oczywistego w normalnych demokracjach, ale u nas w ostatnich latach daleko było do normalności.
Sondaże pokazują, że obecna aktywność Dudy cieszy się uznaniem większości obywateli. Co może nie jest wielkim zaskoczeniem, gdyż jest ona poza wszystkim mocno nagłaśniana w mediach. Trudno też w zasadzie wskazać, co takiego musiałaby głowa państwa przeskrobać, aby rozeźlić obywateli. Nie popierać Ukrainy? Obrazić Bidena? Proukraiński i proatlantycki kurs polskiej polityki cieszy się poparciem niemal całego społeczeństwa. Z drugiej strony Duda faktycznie zyskuje na tle swojego obozu, który stale używa wojny do podsycania konfliktu wewnętrznego, bezpardonowo atakując Berlin i Brukselę (czyli w domyśle: Tuska).