Wygląda to tak, jakby chęć pomocy ukraińskim uchodźcom stała się zaraźliwa. Wręcz głupio i wstyd nie robić nic. Uchodźcy rozlali się już z większych miast na całą Polskę. W wiejskich sklepikach zaczyna brakować niektórych towarów, bo ludzie kupują dla siebie i dodatkowo „na parapet”. Płacą i zakupione towary zostawiają na parapecie okna w sklepie. Dla uchodźców. Kto potrzebuje, może wziąć. W takiej atmosferze trudno być biernym, nawet jak się nie ma możliwości. Więc niektórzy porywają się z motyką na słońce. I potem sytuacja ich przerasta. Jak Elżbieta, która do 36-metrowego mieszkanka w stolicy dokwaterowała pięć osób i szukała na portalu społecznościowym jeszcze dwóch, bo przecież się zmieszczą.
• • •
Martyna i Paweł kupili stary domek nad Pilicą w okolicach Mogielnicy. Wyremontowali go, wypieścili i jeżdżą tam, kiedy tylko mogą. Z Warszawy to około dwie godziny drogi. Gdy wybuchła wojna, pomyśleli: trudno, oddamy go uchodźcom. Z Dworca Centralnego przywieźli dwie Ukrainki z czwórką dzieci, trójka to nastolatki, jedno małe, pięcioletnie. Pomieścili się. Na górze są dwie sypialnie, na dole kuchnia, łazienka i pokój dzienny z kominkiem, który ogrzewa całość. Kiedy kobiety doszły do siebie i przestały płakać, wzięły się za szorowanie i mycie okien. Paweł na zmianę z Martyną dowożą im jedzenie i drewno do kominka. Bo ich ukochany domek położony jest na kompletnym odludziu, do najbliższego sklepu i przystanku autobusowego jest ponad 5 km. Dlatego go kupili, że cisza i spokój. Blisko jest tylko rzeka. Do cywilizacji godzina drogi piechotą, a kobiety nie mają prawa jazdy (bo samochód może dałoby się jakoś zorganizować).
Paweł i Martyna zaczynają być przerażeni i po trzech tygodniach gonią resztkami pieniędzy. Wykończyło ich zwłaszcza to drewno kominkowe.