Chociaż oczy Polaków niezmiennie zwrócone są na Ukrainę, pierwszy szok towarzyszący wybuchowi wojny chyba już minął. Krwawy konflikt krok po kroku staje się elementem naszego emocjonalnego krajobrazu. Zrobiło się strasznie, poczucie grozy nie ustępuje, lęk o najbliższą przyszłość bywa wręcz paraliżujący. Życie toczy się dalej i nie ma innego wyjścia, jak przystosować się do nowych warunków.
Stopniowo poszerza się zasięg radarów opinii publicznej. Wracają wątki i tematy, które na początku wojny wydawały się niegodne naszej uwagi. Ale czy na tyle, aby na dobre już ustał dyktat odświętnej jedności pod flagą biało-czerwoną i pojawiło się miejsce dla normalnych politycznych sporów? Rywalizacja wyborcza wielu z nas wciąż pewnie wydaje się czymś trywialnym w obliczu ukraińskiego dramatu. Ostatecznie to od jej rezultatów zależeć jednak będzie nie tylko kształt przyszłej polskiej polityki i jakość przywództwa, ale może nawet zdolność państwa do przetrwania w niesprzyjającym otoczeniu. Nie należy więc tego wymiaru ignorować.
W interesie rządzącego PiS jest oczywiście jak najdłuższe przeciąganie sytuacji nadzwyczajnej. Póki ona trwa, państwowi oficjele pozostają jedynymi istotnymi aktorami na scenie, degradując opozycyjnych konkurentów do roli podpierających ściany, milczących halabardników. Widać ten wysiłek w rządowych mediach, które w opisach wojny bez umiaru mnożą przymiotniki mające podkreślać jej tragizm, jak również bezmiar moralnej ohydy agresora. Taka egzaltacja na pierwszy rzut oka może się wydawać zbędna; doniesienia z oblężonych miast mówią same za siebie, zresztą etyczny wymiar konfliktu Ukrainy z Rosją w oczach świata jest krystalicznie wręcz przejrzysty. Łopatologiczny przekaz ma jednak sprawić, że emocje również mniej wrażliwych odbiorców nie zejdą z najwyższych poziomów oburzenia i trwogi.