Jarosław Kaczyński ogłosił stan wyższej konieczności w bezpieczeństwie narodowym i od przyszłego roku chce zwiększyć – i tak niemałe – wydatki obronne Polski o ponad połowę. 3 proc. PKB ma dać 87 mld na zakupy sprzętu, rekrutację nowych żołnierzy i podwyżki dla obecnych. O ile nikt nas nie wyprzedzi, Polska znajdzie się na trzecim miejscu w NATO pod względem odsetka PKB i na siódmym – jeśli chodzi o ilość gotówki na armię. Na tym może się nie skończyć: prezes PiS zapowiedział, że „później będziemy to zwiększać”.
Podczas niedawnej wizyty w Berlinie Mateusz Morawiecki dywagował, że Polska myśli o 4 proc. PKB na obronność, ale uzależnia to od podejścia UE do zadłużenia. Bo jest raczej jasne, że rząd nie ma skąd wziąć dodatkowych 30 mld zł (tegoroczny budżet MON to 58 mld) – jeśli nie chce ciąć wydatków socjalnych. Jedynym wyjściem jest jeszcze więcej pożyczek na rynkach finansowych. W uwagach do projektu, ujawnionych przez MON z dwumiesięcznym opóźnieniem, przyspieszanie wzrostu wydatków kwestionował minister finansów Tadeusz Kościński. Pisał, by „rozważyć zasadność” podwyżki, gdyż budżet w najbliższych latach i tak ma ponosić koszty Polskiego Ładu i przeznaczać 7 proc. PKB na ochronę zdrowia. Kościńskiego nie ma już w rządzie i dziś można się zastanawiać, czy tylko z powodu bałaganu płacowo-podatkowego. Postawa ministra sknerusa mogła się nie spodobać Kaczyńskiemu, który z militarnej mobilizacji chce uczynić główne hasło na koniec obecnej kadencji. Według lidera PiS Polska armia musi być wielka, świetnie uzbrojona i móc sama odstraszać Rosję. Wojenne zagrożenie może sprzyjać popularności planu.
Ale jego sztandarowe narzędzie wywołało w samym rządzie krytykę za naruszanie konstytucji, niejasność procedur nabywania sprzętu przez leasing czy niekontrolowany dostęp wojska do wszystkich informacji o obywatelach.