Na rynkach finansowych mówią, że kryzys jest jak odpływ morza – pokazuje, kto pływał bez majtek. Nie inaczej jest w polityce zagranicznej. Kryzys weryfikuje, kto trafnie przewidywał, a kto bujał w obłokach, kto budował sojusze, a kto został sam, kto ma zasoby i nie waha się ich użyć, a kto gada po próżnicy. W kryzysie opadają też maski. Konserwatystę raduje, gdy pewne rzeczy pozostają niezmienne: w sprawie Ukrainy tradycyjnie wspiera Putina europejska skrajna lewica i skrajna prawica oraz zastępy pożytecznych idiotów i kupionych łajdaków, z byłym kanclerzem Niemiec Gerhardem Schröderem na czele.
Przed zesłaniem tego numeru do druku nadal nie było wiadomo, czy Władimir Putin wydał już rozkaz do ataku, ale wiele kwestii cudownie się wyjaśniło. Po pierwsze, klęskę poniosły formuła normandzka i mińska. Francja i Niemcy konfliktu nie rozwiązały, ale wykluczyły z równania instytucje europejskie oraz państwa unijne takie jak nasze, które mają na nim najwięcej do stracenia. Dwa największe kraje Unii złamały zapisy traktatu lizbońskiego o wspólnej polityce zagranicznej i doprowadziły do tego, że w kwestii bezpieczeństwa nad samą granicą UE Rosja rozmawiała wyłącznie z USA.
Po drugie, okazało się, że to Anglosasi i nordycy tradycyjnie mieli dość jaj, aby postawić się Putinowi. Mocarstwom atomowym oczywiście jest łatwiej, ale to, że Finlandia, Szwecja i kraje bałtyckie stać było na danie widocznych znaków swojej solidarności z zagrożoną atakiem Ukrainą, budzi szacunek i będzie ich kapitałem na przyszłość.
Po trzecie, w kolejnym kryzysie UE boksuje poniżej swojej wagi. Komisja wysłała wprawdzie do Kijowa przelew na ponad miliard euro – co nie jest bez znaczenia w sytuacji rozchwiania ukraińskich rynków finansowych – ale ani przewodniczący Rady, ani Wysoki Przedstawiciel nie zasiadają wśród rozgrywających.