Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że afera pegasusowa dopiero się rozkręca. Z każdym tygodniem pojawiają się kolejne oficjalnie potwierdzone przypadki włamań do telefonów osób, którym na różne sposoby zdarzyło się zadrzeć nie tyle z prawem, co z obozem rządzącym. Przy okazji krążą też trudniejsze do zweryfikowania pogłoski o inwigilacjach dokonywanych w samym PiS oraz jego biznesowym otoczeniu. O skali procederu wciąż wiadomo niewiele, ale już teraz można mieć pewność, że wyłonił nam się jedynie wierzchołek góry lodowej.
Afer z udziałem służb specjalnych było w III RP niemało. Obecna bije jednak na głowę swoje poprzedniczki, nie wyłączając sławetnej „szafy Lesiaka” z martyrologicznego mitu prawicy. W większości demokratycznych krajów już dawno doszłoby do politycznego przesilenia, niestety na ich tle Polska pozostaje dosyć osobliwa. Sprawa budzi bowiem silne emocje co najwyżej w bańkach opozycyjnych. Oburzenia po prawej stronie pewnie nie należało się spodziewać, ale już obojętność w politycznie niezdeklarowanej „szarej strefie” to ponury symptom znieczulicy w siódmym roku rządów PiS.
Z punktu widzenia opozycji to oczywiście sytuacja mocno frustrująca. Tym większa jej nadzieja, że ewentualna komisja śledcza może trafić do uśpionych demokratycznych sumień ogółu społeczeństwa. Chociaż droga do jej powołania nadal jest daleka. W czasie pisania tego tekstu nie zdążyła się jeszcze wyłonić większość sejmowa niezbędna do przegłosowania wniosku, skądinąd formalnie wciąż niezłożonego. Wiadomo tylko było, że trwały intensywne poszukiwania dodatkowego głosu, który zapewniłby opozycji minimalną większość.
Ale nawet jeśli akcja zakończy się sukcesem, dalej wciąż nie będzie z górki. Nie działają bowiem mechanizmy praworządnego państwa, które w przeszłości zapewniały śledczym posłom komfort działania.