Demokratyczne wybory to warunek konieczny (choć nie wystarczający) demokracji – a i to z zastrzeżeniem, że nie wpływają na nie okoliczności zakazane przez prawo. I że wybory są równe: tak dla uprawnionych do głosowania, jak i dla tych, na których się głosuje. Właściwości Pegasusa: śledzenie totalne i „zasysanie” danych z przeszłości, nijak się mają do przesłanek legalnej inwigilacji operacyjnej. Zgodę sądu można więc tu co najwyżej wyłudzić, licząc na nieświadomość czy brak dociekliwości sędziego.
Mają rację profesorowie Adam Strzembosz i Andrzej Zoll: gdyby na czas wiedziano o inwigilacji polityków opozycji, wybory nie byłyby równe, a zatem byłaby podstawa do ich unieważnienia. Opluskwianie kandydatów, wikłanie ich w podejrzenia i nieczyste sprawy – już się zdarzało. Przypomnę utrącenie kandydatury Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich. Wówczas chodziło o nieuczciwe pomówienie. Pegasus stwarza większe możliwości. Tam, gdzie służby decydują o wyborach, umiera demokracja, a wyborcy mogą tego nawet nie zauważyć.
„W czasie kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r. żaden Pegasus, żadne służby, żadne jakieś tajnie pozyskane informacje nie odgrywały jakiejkolwiek roli” – to Jarosław Kaczyński. Naprawdę? Wystarczy przecież przeciek do życzliwych mediów. A był, bo życzliwe media przecież to przyznały. Dalej już poszło samo.
Czy sądowa kontrola ważności wyborów by to wyłapała? Uchwała Sądu Najwyższego o ważności wyborów ma szerokie podstawy: powinna uwzględniać wszystko, co się dzieje w czasie kampanii. Natomiast protesty obywateli mają wąziutkie przesłanki. Muszą dotyczyć przestępstw przeciw wyborom i jedynie fragmentu końcowego procedury wyborczej: w zakresie przepisów Kodeksu wyborczego o głosowaniu i ustaleniu jego wyników.