Najwyraźniej elita PiS doszła do wniosku, że afery z Pegasusem jednak nie da się zamieść pod dywan. Jeszcze w poniedziałkowym wywiadzie dla Interii prezes Jarosław Kaczyński po prostu bagatelizował doniesienia o inwigilacji senatora PO Krzysztofa Brejzy, Romana Giertycha i prokurator Ewy Wrzosek, na wszelki wypadek asekurując się własną niewiedzą. Ale już dzień później władza ostro poszła w zaparte. Jak oświadczył premier Mateusz Morawiecki, informacje o podsłuchiwaniu przeciwników politycznych PiS to „fake news”, a jeśli nawet ktoś z tej trójki był inwigilowany przez służby, to z pewnością nie polskie.
Niezbyt się to wszystko kupy trzymało. Po cóż obce służby miałyby interesować się szefem kampanii opozycyjnej partii, która sama nawet wtedy nie wierzyła w wyborcze zwycięstwo? I w jaki sposób informacje z telefonu Brejzy trafiły potem do TVP? A już sugestia, że Rosja albo jakiekolwiek inne nieprzyjazne nam państwo miałoby hakować telefon krnąbrnej prokurator bądź medialnie aktywnego mecenasa z polityczną przeszłością, całkowicie mija się ze zdrowym rozsądkiem.
Ktoś w sztabie premiera nie popracował tym razem nad przekazem, chociaż już sam fakt, iż Morawiecki nie uciekł przed pytaniami dziennikarzy o aferę podsłuchową – a mógł sobie na to pozwolić, bo działo się to podczas konferencji poświęconej Polskiemu Ładowi – co nieco nam mówi o diagnozie podjętej za kulisami obozu władzy. Potencjał sprawy został dostrzeżony, w szeregi PiS zakradł się niepokój.
Czytaj też: Nagonka na Brejzów
Afera Pegasusa. Czy komisja śledcza ma sens?
Obiektywnie oceniając, skandal faktycznie jest gruby. Bodaj najgrubszy z możliwych, kiedy chodzi o podsłuchiwanie Brejzy. Jeżeli władza jest w stanie użyć podległych sobie służb do inwigilacji szefa sztabu konkurencyjnej partii, znaczy to tyle, że jest zdolna do wszystkiego. Niedawne przestrogi Donalda Tuska przed fałszerstwem wyborczym nagle znalazły solidne uzasadnienie.
Pytanie, jak opozycja mogłaby teraz wykorzystać aferę podsłuchową w rozgrywce z PiS. Skojarzenia z aferą Rywina nasuwały się same, co – jak wiele wskazuje – skończy się wnioskiem o powołanie komisji śledczej. Spróbować warto, chociaż ulegać nadmiernym nadziejom na powtórkę scenariusza sprzed niemal dwóch dekad mimo wszystko nie należy.
Przede wszystkim o większość w Sejmie jest teraz bardzo trudno. Ktoś musiałby w końcu przekonać Pawła Kukiza do odklejenia się od PiS, a on akurat – jak wiele wskazuje – nie ma na to ostatnio najmniejszej ochoty. Dopiero co publicznie cieszył się z prezydenckiego weta dla ustawy lex TVN, którą chwilę wcześniej osobiście poparł. Jakże więc od tego polityka oczekiwać logiki, a tym bardziej elementarnej przyzwoitości? Być może trzymają go w ryzach planowane zmiany w ordynacji wyborczej, co do których – jak informowały media – Kukiz podjął z Kaczyńskim jakieś ustalenia.
Czytaj też: Miller kończy aferę Rywina
To nie czasy afery Rywina
Inna sprawa, że gdyby opozycji jakimś cudem nawet udało się przepchnąć wniosek o powołanie komisji śledczej, jej obrady z pewnością nie byłyby spektaklem na miarę tamtej, rywinowej. Z prostej przyczyny: w upartyjnionym pisowskim państwie władza niczego nie musi. Jej funkcjonariusze mogą sobie bezkarnie odmówić stawiennictwa przed komisją, przekazania dokumentów, jakiejkolwiek zresztą informacji. I nie ma siły, która by ich mogła zdyscyplinować.
Nietrudno byłoby więc upartym milczeniem i abnegacją sparaliżować prace nad wyjaśnieniem afery podsłuchowej. Najpewniej skończy się zresztą jedynie powołaniem komisji nadzwyczajnej w Senacie. Już bez takich uprawnień co sejmowa śledcza, chociaż nie do końca bezzębnej. Gdyby np. udało się sprowadzić do Polski kanadyjskich badaczy, którzy analizowali skutki użycia Pegasusa, ich zeznania mogłyby się okazać sporym wydarzeniem.
Ogólnie rzecz biorąc, sama opozycja nie powinna jednak przesadzać z propagandową ekspozycją tej sprawy. Warto ją opowiedzieć bez przegięcia, z głową i wyczuciem. Doświadczenia z przeszłości nie są zresztą specjalnie budujące. Platforma Obywatelska niejeden raz próbowała „obrabiać” pisowskie afery poprzez zmasowaną produkcję haseł i sloganów. Niestety, najczęściej z wdziękiem słonia w składzie porcelany, co za każdym razem kończyło się utopieniem realnie oburzających historii w rutynie partyjnego sporu. W którym to sporze „nasi” z zasady muszą mieć rację, i to nawet wtedy, kiedy jej nie mają.
Z drugiej strony dobrze byłoby ustalić, czy sprawa podsłuchów w istotny sposób wpływa na morale wewnątrz obozu władzy. Hakowanie telefonów osobistości publicznych samo w sobie osłabia przecież poziom zaufania do decydentów. A techniczna łatwość nielegalnej inwigilacji może skłaniać do podejrzeń, że jej ostrza używano też do kontrolowania własnych szeregów. Cień Wielkiego Brata pada teraz na całą scenę polityczną, a relacje w Zjednoczonej Prawicy – krok po kroku stającej się swoistą federacją rozmaitych frakcji i koterii – już od dawna nie opierają się na wzajemnej lojalności. Gdyby więc opozycji udało się tam wyszukać jakieś luzy, byłaby to okazja do przejęcia inicjatywy i nowej gry o sejmową większość.
Czytaj też: Cyberpolicja. PiS bierze się za internet
Dylemat opozycji. Jak wyjść poza bańkę?
Sprawa jest zatem rozwojowa, chociaż sympatykom opozycji dobrze byłoby uzbroić się w cierpliwość. W końcu rządy PiS od niemal początku nasycone są aferami w stopniu wręcz niebywałym, a do tej pory nie przekładało się to na wyraźne spadki poparcia. Dla drugiej strony było to nieustającym źródłem konfuzji; tym bardziej że ujawnieniu kolejnego skandalu w obozie władzy zazwyczaj towarzyszyły ogromne nadzieje na zmianę politycznej dynamiki. Ale kończyło się zawsze na kilkudniowym medialnym zamęcie, po czym nastroje uspokajały się, a pamięć społeczna wietrzała. Któż poza politycznymi nerdami pamięta dziś, o co chodziło w aferze KNF albo wież Kaczyńskiego?
Dawniej takie historie były jak zapalnik bomby zdolnej wysadzić w powietrze każdy układ. Niemal wyzerować w ciągu raptem roku słupki sondażowe potężnego SLD. Albo zmusić bardziej zapobiegliwego premiera Tuska do bezlitosnych egzekucji w najbliższym otoczeniu, kiedy tylko pojawiło się widmo medialnego skandalu. A i tak rządy PO posypały się po ujawnieniu podsłuchów z saloniku u Sowy. Absolutny teflon zapanował dopiero w epoce władzy sprawowanej przez PiS. Można z hukiem odpalać najbardziej nieprawdopodobne afery i niewiele z tego wynika.
Dlaczego tak się dzieje? Bo nie mamy już jednolitej opinii publicznej. Czyli ogółu przekonań w ważnych politycznych kwestiach, najczęściej eksponowanego poprzez media. Za rządów SLD jeszcze była ona w stanie egzekwować odpowiedzialność elit politycznych. Bez tego Leszek Miller nie miałby powodu pozwalać na powstanie komisji śledczej, która ostatecznie rozwalcowała mu rządy. Za Platformy opinia publiczna stopniowo się już rozszczepiała, chociaż w wielu sprawach ekipa Tuska nadal była przymierzana do niepartyjnie wystandaryzowanych kryteriów. Tego już nie ma. Każda strona konfliktu komunikuje się z własną opinią publiczną, co pomaga redukować dysonanse i służy mobilizacji przeciwko wrogowi. Nie było więc jeszcze za rządów PiS takiej afery, która by na dłuższy czas zdołała wyjść poza logikę baniek.
Czytaj też: PiS nie spada. Na czym polega ten mechanizm
Czasy wielkiej inflacji
Czy skandal z Pegasusem wreszcie oprze się polaryzacji opinii? Tego dzisiaj nie wiemy, chociaż trudno nie zauważyć, że zmienił się ogólny kontekst. Do tej pory PiS funkcjonował w trybie swoistej wyższej konieczności, co w oczach prawicowego elektoratu uzasadniało nadużycia władzy. Bo może i kradną, ale jednak się dzielą. Często dokręcają śrubę, ale opozycja jest jeszcze gorsza i być może trzeba sięgnąć po nadzwyczajne środki, aby stare elity na dobre odstawić od koryta. Władza uchodziła za ogólnie „sprawczą”, łamanie demokratycznego kręgosłupa szło w parze z przełamywaniem społecznych ograniczeń III RP.
Teraz żyjemy jednak w czasach wielkiej inflacji. Nie tylko cen, ale i nadziei, oczekiwań, aspiracji. Z pisowskiego pakietu wyparowała większość obietnic i ostał się głównie zamordyzm. Już przy okazji lex TVN można było zresztą dostrzec, że na społecznym zapleczu PiS słabnie poparcie dla autorytarnych ekscesów. Bo nie są już „po coś”, służą jedynie utrzymaniu wymykającej się z rąk władzy. Obecna afera podsłuchowa może to wrażenie jeszcze bardziej ugruntować.
Czytaj też: Weto Dudy. Trzy kłopoty obozu władzy, który słabnie