Zróbmy coś, co by od nas zależało
Anne Applebaum i Donald Tusk: Zróbmy coś, co by od nas zależało
DONALD TUSK: – Kiedy pierwszy raz dotknął mnie hejt? Jeszcze nikt wtedy tak tego nie nazywał, internet był w powijakach, więc wszystko odbywało się za pośrednictwem tradycyjnych mediów. A zaczęło się od tego, że premier Jan Olszewski z mównicy sejmowej rzucił hasło: liberałowie-aferałowie. Skleiło się ono z popularnym poglądem, że prywatyzacja to jedno wielkie złodziejstwo, więc łatwo było wszelkie społeczne problemy, które wywołała reforma Balcerowicza, przypisać nam.
Kolejna fala, bardziej spersonalizowana i na większą skalę, przyszła w 2005 r. w czasie wyborów prezydenckich. Jacek Kurski wyskoczył wtedy z „dziadkiem z Wehrmachtu”, który zmienił się w legendę, że Tusk to w gruncie rzeczy Niemiec.
Józef Tusk rzeczywiście był w Wehrmachcie. Żadne wyjaśnianie okoliczności, co to znaczyło być obywatelem Wolnego Miasta Gdańska w czasie II wojny, co znaczyło być więźniem Stuthoffu, co znaczyło być przymusowo wcielonym, nie miało większego znaczenia.
A potem przyszedł Smoleńsk. Dziś dla sporej grupy zbałamuconych jestem równocześnie Ruski, Niemiec i Żyd. I im się to w ogóle ze sobą nie kłóci.
ANNE APPLEBAUM: – W wypadku Radka [Radosław Sikorski, mąż Anne Applebaum] jest tak samo. Pamiętam, jak kiedyś rzucił do jakichś krzykaczy: „No, zdecydujcie się wreszcie, kim jestem!”.
DT: Całkiem niedawno w hejcie pojawiło się nowe zjawisko, bo chyba do tej pory media publiczne nigdy z tak wielkim natężeniem nie uczestniczyły w kampanii skupionej na jednej osobie. Tego typu hejt ma nie tylko przykleić błoto i podważyć reputację, ale też osłabić psychicznie obiekt ataku. To jest łatwe, jeśli przy okazji wywołuje poczucie fizycznego zagrożenia, zwłaszcza po śmierci Pawła Adamowicza.