Szef resortu obrony źle znosi kryzys na granicy. Puszczają mu nerwy, język przepełnia agresja, a decyzje radykalizm. Już kiedy Mariusz Błaszczak stał u boku Mariusza Kamińskiego podczas pamiętnej prezentacji pełnej perwersyjnych zdjęć, widać było przemianę. Ugrzeczniony wizerunek porzucił całkiem, mówiąc o powszechnie znanym generale, który upomniał się o aprowizację dla żołnierzy na granicy: „Nie chcę nawet wymieniać nazwiska tego typa”. Wcześniej – co sam przyznał – pod wpływem krytyki pojechał na granicę, aby zjeść kolację z żołnierzami i przekonać się, co dostają do jedzenia. Po sukcesie tej misji generałowi broni rez. Mirosławowi Różańskiemu zarzucił szerzenie dezinformacji wzorem Łukaszenki, niegodne polskiego oficera. O karnej degradacji na razie nie wspomniał. Ale w podległych mu Wojskach Obrony Terytorialnej uruchomił zespół śledczy, który ma analizować medialną krytykę wojska i wyławiać przypadki zasługujące na proces.
To już krok dalej niż słowne obelgi, to alternatywny wobec prawa mechanizm szukania i piętnowania wrogów. A jak już się wytropi i złapie, warto porządnie nastraszyć. Więc minister publicznie pochwalił, a także nagrodził żołnierzy za brutalną i wulgarną interwencję wobec fotoreporterów, mimo że nagrani przez dziennikarzy wojskowi mieli świadomość łamania prawa. Po takiej zachęcie nie trzeba było długo czekać na powtórkę. Patrol WOT nocą puścił się w pościg i zatrzymał współpracującego z Grupą Granica tłumacza, bo jego samochód wydał im się „podejrzany”.
Czy minister spełnia w ten sposób dyrektywę Jarosława Kaczyńskiego, który w kryzysie kazał szukać agentów? W jakim celu nie tylko łamie normy debaty, ale chwali – choćby tylko słowną – agresję żołnierzy? Nadmierne emocje i radykalizacja języka nie są przejawem siły, mogą być dowodem obaw i niepewności samego ministra.