Opustoszał obóz migrantów w okolicach przejścia w Kuźnicy, coraz mniej jest zbiorowych prób przedzierania się przez zasieki, pierwsze grupy irackich obywateli zostały ewakuowane z Mińska do Bagdadu. Czyżby początek końca trwającego od pół roku kryzysu? Ryzyko otwartego konfliktu granicznego faktycznie jest dziś minimalne, choć zapewne jeszcze jakiś czas będą notowane przypadki naruszania polskiej granicy. Ale zanim zbudujemy wielki 5-metrowy mur, może ich już nie być wcale: Białoruś nie leży na naturalnych szlakach migracyjnych, a arabskie media społecznościowe już są pełne ostrzeżeń przed wyborem tej drogi. Sam Łukaszenka też nie wydaje się zainteresowany dalszym nakręcaniem kryzysu: tysiące zdesperowanych migrantów kręcących się bez nadziei po białoruskich miastach to potencjalnie ryzyko konfliktów, przestępczości; kolejny pakiet sankcji, nawet jeśli nie sięga po najcięższe środki, np. gospodarczą blokadę, staje się kłopotliwy dla osób i firm związanych z reżimem. W dodatku nieuniknione przypadki śmierci w obozach dla migrantów i w lasach granicznych pogłębiłyby tylko ostracyzm wobec białoruskiej ekipy i żądania coraz ostrzejszych reakcji międzynarodowych.
A z drugiej strony – Łukaszenka odniósł już ważny sukces: zadzwoniła do niego Angela Merkel. Czyli: Europa w końcu uznała go za prezydenta Białorusi – co było bodaj głównym psychologicznym i politycznym motywem całej tej Łukaszenkowskiej awantury. I właśnie to bezpośrednie wejście do akcji polityków zachodnich – ponad głowami i z pominięciem rządu w Warszawie – przyniosło zwrot akcji. Zabawne jest obserwować, jak teraz Mateusz Morawiecki robi dobrą minę do nie swojej gry; właśnie rozpoczął „ofensywę dyplomatyczną” (trzy miesiące za późno), już przypisuje sobie wszystkie ustępstwa Łukaszenki, blokadę kanałów przerzutowych czy readmisję imigrantów.