Ostatnie ciosy były mocne i celne. Szczególnie ten z sentencją SS w roli głównej. W wiadomości wysłanej przez Michała Dworczyka 27 września 2020 r., a opublikowanej 26 października 2021 r. na stronie poufna rozmowa.com znalazło się odwołanie do „starej, sprawdzonej zasady Waffen SS”. Czyli – jak doprecyzował szef Kancelarii Premiera – „Meine Ehre heißt Treue (moim honorem jest wierność)”. Były harcerz ZHR, który ślubował służbę „Bogu i Polsce”, i ważny współpracownik premiera ultraprawicowego rządu powołujący się na maksymę zbrodniczej formacji hitlerowskiej – trudno wyobrazić sobie bardziej wybuchową mieszankę.
Do tego upubliczniono korespondencję, w której Dworczyk obiecywał partyjnej koleżance posadę podsekretarza stanu w Ministerstwie Rozwoju, bo to – jak twierdziła – jej jedyna szansa na przetrwanie w „polityce samorządowej”. Z kolei wicenaczelnemu PAP dyktował fragment depeszy, która niedługo potem pojawiła się w serwisie agencji. Właśnie w tej rozmowie, w kontekście niedoszłej rzeczniczki praw dziecka, stwierdził, że „jej pies mordę lizał”. W innej zaś dziennikarzy „Gazety Wyborczej” nazwał „łobuzami”.
Te maile spowodowały, że media i opinia publiczna uważniej zaczęły przyglądać się niewyjaśnionej aferze „Dworczyk Leaks”. Po czterech miesiącach od ujawnienia pierwszych maili zaczęła ona przytapiać zarówno samego Dworczyka, jak i jego szefa, Mateusza Morawieckiego. Jak nagrania kelnerów, które publikowane w 2014 i 2015 r. pogrążyły rząd PO.
Listy mniej groźne
Początkowo wyciek traktowany był publicznie z dużym dystansem. Choć pierwsze maile zaczęły się pojawiać na początku czerwca na kanałach komunikatora Telegram, mimo starań sprawców, którzy włamali się też na facebookowe konta Dworczyka i jego żony, niezbyt się nimi przejęto.