Mateusz Morawiecki w przemówieniu w Parlamencie Europejskim nie uderzył w tony wojenne, lecz raczej perswazyjne. Mówił, że Polska chce być w Unii, ale takiej, która daje większą swobodę państwom członkowskim.
– Unia nie rozpadnie się od tego, że nasze systemy prawne będą się od siebie różnić. Funkcjonujemy w taki sposób od siedmiu dekad. Być może kiedyś, w przyszłości, dokonamy takich zmian, które jeszcze bardziej zbliżą do siebie nasze ustawodawstwo. Ale żeby to nastąpiło, konieczna jest decyzja suwerennych państw członkowskich – mówił Morawiecki.
I dalej: – Dziś są dwie postawy, jakie możemy przyjąć. Albo zgadzać się na wszystkie pozaprawne, pozatraktatowe próby ograniczania suwerenności państw Europy, w tym Polski, na pełzające rozszerzanie kompetencji instytucji takich jak Trybunał Sprawiedliwości, na cichą rewolucję, odbywającą się nie w oparciu o demokratyczne decyzje, ale za pomocą orzeczeń sądowych. Albo powiedzieć: nie, moi drodzy. Jeśli chcecie tworzyć z Europy beznarodowościowe superpaństwo, to najpierw uzyskajcie na to zgodę wszystkich krajów i społeczeństw Europy.
Czytaj też: Decydująca misja Morawieckiego. Czy Europa mu uwierzy?
Debata w Strasburgu. Morawiecki wprowadzał w błąd
Jak interpretować to wystąpienie? Polski premier odwoływał się do wieloletniego sporu o granice nadrzędności prawa unijnego nad prawem poszczególnych państw członkowskich. Cytował orzeczenia o nadrzędności konstytucji krajowych francuskiej Rady Konstytucyjnej, duńskiego Sądu Najwyższego, niemieckiego i polskiego (z czasów prezesury prof.