W początkach października staram się nie ruszać z Warszawy, bo jest to tak zwany „tydzień noblowski” i spodziewam się telefonu ze Sztokholmu. Po raz pierwszy poczułem się kandydatem do nagrody jesienią 1962 r., kiedy otrzymałem stypendium słynnego Uniwersytetu Princeton dla „młodego lidera opinii publicznej”. Byłem zachwycony. Gdyby nasilenie radości można było mierzyć lub ważyć (patrz klasyczna książka Witolda Kuli „Miary i ludzie”, 1970 r.), to kto wie, czy moje szczęście nie okazałoby się większe, niż kiedy siedem lat wcześniej, w 1955 r., zostałem przyjęty na Uniwersytet Leningradzki imienia Żdanowa. Dzisiaj zamiast Leningradu jest Petersburg, zaś uniwersytet znalazł sobie nowego patrona, Aleksandra Hercena, przynajmniej prawdziwego inteligenta. Andriej Żdanow był krwawym namiestnikiem Stalina w nauce i w kulturze, w dodatku był galopującym alkoholikiem. Wytrwałem więc w Leningradzie tylko rok i wróciłem do Polski.
Uniwersytet Princeton należy do najlepszych na świecie, w rozmaitych rankingach mieści się w pierwszej dziesiątce. Jego roczny budżet jest większy od całych wydatków naszego mocarstwa na naukę. Mnie jednak nie interesowały pieniądze i gdy wreszcie dostanę Nobla (w co nie wątpię, to tylko kwestia czasu), będę bardziej cenił zaszczyt niż milion dolarów, które tej nagrodzie towarzyszą. Przykład ten nie jest abstrakcyjny, gdyż Uniwersytet Princeton, a właściwie jego pracownicy, otrzymali dotychczas 36 (trzydzieści sześć) Nagród Nobla, to jest więcej, niż otrzymały wszystkie kraje Grupy Wyszehradzkiej, z Polską jako średnią potęgą europejską, razem wzięte.
Nie bez powodu, we wspomnianym już 1962 r., przyjechałem do Princeton akurat w tygodniu noblowskim („Dmuchał jak zawsze wiatrami październik…” – kto to jeszcze pamięta?