Kraj

Polski Sajgon

Nie do wiary, a jednak. Pomiędzy wojną wietnamską, którą obserwowałem na miejscu (lata 60.), a wojną białoruską występują pewne analogie.

Wydając zakaz wstępu mediów na tereny objęte stanem wyjątkowym wzdłuż granicy z Białorusią, premier Morawiecki, wicepremier od spraw bezpieczeństwa Kaczyński i minister spraw wewnętrznych Kamiński postąpili tak, jak starały się postąpić władze amerykańskie w Wietnamie Południowym (w Północnym w ogóle nie było takiego problemu). Każda władza, która ma coś do ukrycia i jest na tyle silna, że może odciąć media od źródeł informacji, czyli od prawdy – korzysta z tej szansy. Kiedy to się jednak nie udaje i dziennikarze wreszcie odkrywają prawdę – wtedy marne widoki prezydenta, ministrów oraz ich żurnalistów.

W czasie wojny wietnamskiej trwał konflikt pomiędzy rządem USA, w tym prezydentami Johnem Kennedym i Lyndonem Johnsonem, a wolnymi mediami, które reprezentowali m.in. późniejsi zwycięzcy konfliktu z władzą, laureaci nagród Pulitzera, wybitni reporterzy i pisarze – Peter Arnett (Associated Press), David Halberstam („New York Times”), Neil Sheehan (UPI, „New York Times”), Charles Mohr („Time”) i zapewne inni, których nie znałem. Ci dziennikarze, nieraz z narażeniem życia, docierali tam, gdzie władza i wojsko nie chcieli ich widzieć. W latach 60. dziennikarze tak prominentnych mediów, jak „New York Times” i „Time”, czy agencji AP i UPI, coraz bardziej dostępnej telewizji, przyczynili się do zmiany nastrojów w USA, do spadku poparcia dla wojny wietnamskiej.

Mimo wysiłków nawet ze strony tak szanowanych polityków, jak John Kennedy czy jego minister obrony Robert McNamara, a także niektórych dowódców wojsk amerykańskich w Sajgonie – korespondentów nie udało się uciszyć, aczkolwiek w samych redakcjach, w Stanach, prawda musiała sobie torować drogę. Na przykład Charles Mohr, którego korespondencje były cenzurowane przez „Time”, odszedł z pracy.

Polityka 40.2021 (3332) z dnia 28.09.2021; Felietony; s. 96
Reklama