Minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński zapowiedział wystąpienie do rady ministrów o przedłużenie obostrzeń w przygranicznym pasie na kolejne 60 dni. Zamierza maksymalnie wykorzystać możliwości, jakie daje ustawa. Wedle przepisów o stanie wyjątkowym po wprowadzeniu go po raz pierwszy na okres oznaczony, jeśli „nie ustały przyczyny wprowadzenia tego stanu oraz nie zostało przywrócone normalne funkcjonowanie państwa”, prezydent może przedłużyć jego obowiązywanie właśnie na niecałe dwa miesiące i ani dnia dłużej.
W praktyce oznacza to, że rzeczywistość stanu wyjątkowego pozostanie z nami do początku grudnia. Kamiński może nawet żałuje, że pierwsze rozporządzenie obejmowało 30 dni – ustawa daje bowiem możliwość wprowadzenia obostrzeń w pierwszym kroku nawet na trzy miesiące, a w drugim wydłużenie ich o 60 dni. Najwyraźniej kalkulacje władzy rozminęły się z rzeczywistością albo zdolnościami do opanowania tego kryzysu. Dziś oficjalny opis sytuacji na granicy jest o wiele drastyczniejszy niż przed miesiącem.
Najpierw Zapad, teraz islamscy bojownicy
Wynika z niego, że nie tylko nie ustały przyczyny wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, ale sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu. Pomimo obowiązywania stanu wyjątkowego od 2 września nie udało się powstrzymać ani nawet zmniejszyć presji na granicę, budowa zapór idzie ślamazarnie, a napięcie między służbami granicznymi Polski i Białorusi jest tak wysokie, że w każdej chwili grozi incydentem, z wymianą ognia włącznie.
Choć Błaszczak i Kamiński zapewniali, że podległe im formacje cywilne i wojsko radzą sobie doskonale, to jednocześnie przyznali, że konieczne będzie jeszcze większe ich zaangażowanie na granicy. Zmienił się rodzaj zagrożenia: o ile miesiąc temu migranci docierający na granicę z pomocą służb Łukaszenki mieli być bronią w hybrydowej wojnie towarzyszącej manewrom Zapad, o tyle po zakończeniu ćwiczeń o agresji militarnej już nikt nie wspomina. Teraz głównym niebezpieczeństwem są agenci, terroryści i dewianci powiązani z ISIS, talibami, Rosją i generalnie ludzie umiejący obchodzić się z bronią. Taki przekaz ma wystraszyć Polaków bardziej niż dwie rosyjskie armie szykujące się na atak z Białorusi.
Kamiński pokazywał zdjęcia znalezione według niego przez służby w telefonach zarekwirowanych 50 osobom, które złapała i przesłuchała Straż Graniczna. Według ministra co piąty zatrzymany miał powiązania z Rosją, czego potwierdzeniem miały być selfie na tle Kremla i pl. Czerwonego. Niektórzy zatrzymani mieli posiadać przeszkolenie wojskowe, co potwierdzały zdjęcia osób w umundurowaniu i z bronią. Część mogła mieć związki z islamskimi terrorystami – na obrazku pojawiła się scena przypominająca przygotowanie do egzekucji przez obcięcie nożem głowy. Najbardziej obsceniczne fotografie miały według ministra uzasadniać podejrzenia zboczeń seksualnych: pedofilii i zoofilii.
O niebezpieczne powiązania Kamiński oskarżył jedną czwartą przesłuchanych migrantów, ale nie odpowiedział jasno na pytanie, czy sugeruje, iż co czwarty usiłujący przekraczać polską granicę człowiek stwarza zagrożenie. Według przytoczonych danych od sierpnia granicę z Białorusią usiłowało nielegalnie przekroczyć 9,4 tys. osób, zatrzymano 1,2 tys. spośród nich. Pozostałe 8,2 tys. prób „udaremniono” w pasie granicznym. Najpewniej oznacza to siłowe wypchnięcie lub wywiezienie z powrotem na terytorium Białorusi – minister uniknął odpowiedzi, czy polskie służby stosują zakazany przez międzynarodowe konwencje i potępiany przez prawników proceder pushbacku. Kamiński sam musiał poprawiać przejęzyczenie, kiedy niechcący nazwał migrantów uchodźcami.
Czytaj też: Strażnicy na granicy. Kim są?
Z której strony padnie pierwszy strzał
Ale migranci na granicy to niejedyne według rządu zagrożenie i być może nawet nie największe. Minister obrony Mariusz Błaszczak nakreślił obraz sytuacji na skraju wybuchu incydentu zbrojnego. Według niego białoruscy mundurowi mierzą do naszych pograniczników i żołnierzy z długiej broni, demonstracyjnie przeładowują karabiny, oddają strzały w powietrze, odpalają petardy (takiego określenia użył, więc trudno ocenić, jakiego rodzaju broń czy sprzęt sygnalizacyjny miał na myśli), a nawet zachowują się tak, jakby podkładali na granicy ładunki wybuchowe. „Celem drugiej strony jest to, by właśnie z polskiej strony padł pierwszy strzał” – dodał Kamiński.
W takiej sytuacji wydawałoby się, że minister zaapeluje do białoruskich władz o umiar i opamiętanie, wezwie na rozmowę attaché obrony, poprosi MSZ o rozmowę z ambasadorem Białorusi, poleci szefowi Sztabu Generalnego skontaktowanie się ze swym białoruskim odpowiednikiem w celu ustanowienia mechanizmu dekonfliktacji albo powiadomi NATO czy OBWE o wiszącej w powietrzu groźbie wybuchu konfliktu przez przypadek.
Tego jednak Mariusz Błaszczak nie ogłosił. Zamiast kroków przyjętych w relacjach międzynarodowych wolał atak na froncie wewnętrznym: „Mówię o tym, by pokazać, do czego prowadzi nieodpowiedzialna postawa polityków totalnej opozycji”, tak jakby to opozycja w porozumieniu z Łukaszenką umożliwiała migrantom dostęp do polskiej granicy i jakby to ona z bronią w ręku prowokowała chroniących ją żołnierzy i funkcjonariuszy. „Myślą, że jak doprowadzą do kryzysu, to doprowadzą do upadku rządu i przejmą władzę” – straszył Błaszczak już wcale nie migrantami, nie Łukaszenką i oczywiście nie ćwiczeniami Zapad. Narracji strachu zaczyna chyba towarzyszyć bezradność.
Siedlecka: Moralnie ta śmierć obciąża władzę
Siatka, drut ostrzowy, płot właściwy
Najwyraźniej nie zadziałały nadzwyczajne środki, które jeszcze kilka tygodni temu były dla rządzących najlepszą możliwą ochroną granicy. Ustawione do tej pory 94 km płotu na razie nie są żadną przeszkodą dla zdeterminowanych ludzi, wspieranych przez białoruskie służby doskonale znające topografię. Decyzja o budowie płotu zapadła 22 sierpnia na naradzie u prezydenta. Wtedy liczba migrantów już wzrastała lawinowo – w momencie podejmowania decyzji było to ponad 2 tys. usiłowań przekroczenia granicy, a ostatecznie w sierpniu przekroczyła 3 tys.
W połowie sierpnia MON zaskoczył opinię publiczną informacją, że wojsko od lipca rozwija na granicy z Białorusią zasieki z drutu ostrzowego. Wtedy miało ich być ok. 100 km, w połowie września Błaszczak podał, że żołnierze położyli 130. Dla zaznaczenia tempa budowy w każdej wypowiedzi podkreślał, że chodzi o „już” 130 km, choć w porównaniu do lipca tempo operacji wyraźnie spadło.
W poniedziałek mówił o 140 km zasieków, co oznacza, że rozstawianie drutu kolczastego na dalszych odcinkach zwolniło jeszcze bardziej. Możliwe, że zamiast stanowić mało skuteczną ochronę – co przyznał sam resort – jest dodatkowo układany tam, gdzie powstaje pionowe ogrodzenie. Władze najpierw zapowiadały, że płot ma być uzupełniony o zasieki z dwóch stron, potem – po ujawnieniu przypadków śmierci i okaleczania zwierząt – minister obrony mówił o dodatkowej siatce „takiej jak przy autostradach”, która miałaby chronić zwierzęta przed kontaktem z drutem ostrzowym.
Z tych wypowiedzi wynika, że ogrodzenie na granicy ma trzy linie: siatkę, drut ostrzowy i płot właściwy. Ponieważ dostęp do granicy dla mediów i organizacji mogących monitorować postęp prac jest zablokowany, a nawet mieszkańcy przygranicznego pasa nie mają prawa fotografować urządzeń i instalacji służących jego ochronie, nie da się niezależnie sprawdzić, ile płotu, siatki i zasieków rzeczywiście stoi, gdzie i jaki jest ich stan. Ocena sytuacji na podstawie zmieniających się wypowiedzi ministrów pozwala tylko na wniosek, że operacja fizycznego odgradzania się od Białorusi to kwintesencja „rozpoznania bojem”, akcja zarządzona bez analiz topograficzno-przyrodniczych, inżynierskiego planowania i przygotowania.
Służby nie takie skuteczne
Przede wszystkim nie zatrzymało to migrantów. Straż Graniczna podaje, że w ostatnich dniach września przedostać się do Polski codziennie próbuje 200–300 osób. Zdarzają się dni, gdy jest ich nieco mniej. Chodzi przy tym tylko o odnotowywane oficjalnie przypadki nielegalnego przekraczania granicy, a więc o tych migrantów, których udało się wyłapać albo przepchnąć na białoruską stronę. Pojawiające się w mediach informacje o odnajdywaniu całych grup lub pozostałości ich obozowisk kilkadziesiąt kilometrów od granicy, a także doniesienia z Niemiec o przedostawaniu się tam migrantów, którzy przeszli białorusko-polską granicę, sugerują, że rzeczywisty problem może być jeszcze większy.
Kiedy budowano płot i kładziono zasieki, granicy pilnowało w sumie 7 tys. żołnierzy, strażników i policjantów, a służby te miały całkowitą swobodę działania przy wprowadzonym stanie wyjątkowym, liczba odnotowanych prób pokonania granicy sięgnęła już 6 tys. We wrześniu będzie więc dwa razy wyższa niż w sierpniu, bo miesiąc jeszcze się nie skończył. Jeśli ta statystyka to tylko część problemu – nie wiemy przy tym jaka – można będzie mówić o 10 tys. osób przenikających lub usiłujących przeniknąć do Polski. Oficjalna narracja o skuteczności załamuje się w zderzeniu z liczbami i być może to każe władzom podsycać atmosferę zagrożenia.
Czytaj też: Raport ze Strefy W. Wschodnia granica pod nadzorem
Wojsko wplątane w zasieki
„W obecnej sytuacji służba wojskowa w północno-wschodniej Polsce wymaga szczególnej uwagi i wybitnych umiejętności” – mówił minister obrony na wrześniowym święcie 16. Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej w Olsztynie. Bojowe jednostki stacjonują od Braniewa po Suwałki i w obecnych realiach geostrategicznych mają przede wszystkim pilnować granicy z Rosją – Obwodem Kaliningradzkim – oraz szczególnie ważnego z punktu widzenia NATO korytarza suwalskiego łączącego terytorium Polski i Litwy, zapewniającego lądowy pomost między sojuszniczymi siłami w trzech państwach bałtyckich a kontynentalnym trzonem europejskiej obrony.
W rzeczywistości dzisiejszej dla ministra najważniejszy wydaje się jednak 16. żuławski pułk logistyczny i współpracujące z nim jednostki inżynieryjne, które od ponad miesiąca stawiają nieskuteczny do dziś płot i rozkładają nieblokujące niczego zasieki. We wsparciu pograniczników w różnej postaci bierze udział 2,5 tys. żołnierzy dywizji, co jest olbrzymim obciążeniem dla tego związku taktycznego.
W szczytowym okresie pandemii we wsparciu służby zdrowia i cywilnych służb porządkowych uczestniczyło do 10 tys. żołnierzy dziennie, ale był to wysiłek rozłożony na całe siły zbrojne, łącznie z brygadami WOT, a dzisiaj chodzi o jedną dywizję. W wojsku nieoficjalnie słychać, że 16. dywizja już nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Na konferencji z Kamińskim Błaszczak kilkakrotnie deklarował, że jest gotów jeszcze zwiększyć udział wojska w ochronie granicy z Białorusią. Gdyby miało to oznaczać większe obciążenie dywizji z Mazur, zajrzałby jej w oczy paraliż.
Sytuacja jest o tyle kuriozalna, że Polska wydaje się nie mieć zamiaru skorzystać ze wsparcia europejskiej agencji granicznej Frontex, która mogłaby zorganizować kontyngenty ze wsparciem innych państw członkowskich, a minister spraw wewnętrznych tłumaczy, że nie miał żadnej prośby o rozmowę na ten temat z Brukseli. Jak to pogodzić z powtarzanym w kółko argumentem o nieustępliwej obronie granicy Unii Europejskiej, wiedzą tylko Kamiński i Błaszczak.
Niekontrolowany kryzys na granicy
Ministrowie nie wiedzą jednak, co dalej, a przynajmniej nie przedstawili żadnej strategii rozładowania tego kryzysu. Fakt, że argumenty na rzecz wydłużenia stanu wyjątkowego przedstawiali wyłącznie szefowie resortów siłowych, jest symptomatyczny – widocznie poza siłą władza nie dysponuje żadnymi innymi środkami. Dlatego za wszelką cenę chce zachować jak największą swobodę w dysponowaniu przymusem przy jak najmniejszym poziomie społecznej kontroli. Utrzymana ma być blokada dla mediów i organizacji pozarządowych, brak sygnałów o gotowości rozmowy z władzami unijnymi, nie ma mowy, by Frontex patrzył na ręce polskim mundurowym.
Bruksela przez wiele tygodni wspierała przekaz Wilna i Warszawy o hybrydowych działaniach Łukaszenki, ale zaniepokoiła się po ujawnieniu pierwszych przypadków śmierci na granicy. Najbliższe tygodnie, gdy warunki pogodowe staną się jeszcze trudniejsze, mogą przynieść więcej mrocznych wieści i kolejne znaki zapytania nad metodami „udaremniania” stosowanymi przez Straż Graniczną i wojsko. Zamrożenie kryzysu na kolejne 60 dni da tylko tyle, że później rozliczać trzeba będzie jeszcze większą tragedię.
Renata Lis: Polska ma ludzi na sumieniu. A ja? Co z moim sumieniem?