Gorąca jesień
Medycy na ulicy, a niezadowolonych jest więcej. Gorąca jesień protestów
Przed Kancelarią Premiera medycy rozbili „białe miasteczko”. Wcześniej, w sobotę, zorganizowali 30-tysięczny marsz ulicami Warszawy.
„Krótko żyjemy, bo ciężko pracujemy”, „Publiczna ochrona zdrowia kona!”, „Nasze problemy problemami pacjentów”, „Mamy dość lekceważenia” – takie hasła nieśli na transparentach.
Bezpośrednim powodem protestu była ustawa o minimalnym wynagrodzeniu. Zdaniem Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy władza tym aktem prawnym wypowiedziała środowisku wojnę. Poza większymi pieniędzmi medycy domagają się realnego wzrostu nakładów na ochronę zdrowia i poprawę zarządzania systemem, a także dopuszczenia ich do dialogu o kształcie polityki zdrowotnej. Pracowników ochrony zdrowia nieoczekiwanie poparł lider Agrounii Michał Kołodziejczak, który po sierpniowych blokadach dróg zapowiada następne. Minister Adam Niedzielski ocenił, że ich żądania wymagałyby wydania dodatkowo ponad 100 mld zł, czyli prawie drugie tyle, ile wynosi budżet NFZ. W tym roku spełnienie postulatów pochłonęłoby 26 mld.
– Chcą, abyśmy odpalili rakietę i jutro polecieli na Marsa – mówił o postulatach minister. Widać, że władza próbuje protesty ignorować i przerzucić negocjacje na barki pracodawców. Jednak do rozmów może być zmuszona sytuacją: protestujący są zdeterminowani, a jednocześnie rośnie czwarta fala pandemii.
Batalia ratowników
O tym, że protesty są na poważnie, jako pierwsi przekonali władzę ratownicy medyczni. Pierwsza tragedia już się wydarzyła: karetka nie przyjechała do dziesięciolatka, który spadł z drabinki w szkole w Kostomłotach. Śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w innym województwie, pierwsi dotarli strażacy, którzy prowadzili resuscytację.