KATARZYNA KACZOROWSKA: Na 11 września zapowiadana jest manifestacja przedstawicieli wszystkich zawodów medycznych, ale protesty ratowników trwają od początku miesiąca. Towarzystwo protest poparło.
JAROSŁAW MADOWICZ: Tak, i od razu chcę doprecyzować: w systemie ratownictwa nie ma żadnego strajku. Po prostu ludzie oddolnie powiedzieli „dość” i nie jest to żadna zorganizowana akcja, tym bardziej że w poszczególnych pogotowiach sytuacja wygląda różnie. Każde pogotowie to inny pracodawca. Nie ma jednego systemu, w którym wszyscy mają to samo wynagrodzenie i zatrudniani są na takich samych zasadach. Każdy podmiot działa inaczej. Nie należy więc łączyć tego, co się dzieje w ratownictwie – chociaż jest to problem – z tym, co się będzie działo 11 września, kiedy będą protestować wszystkie zawody medyczne, a więc i lekarze, i ratownicy, i fizjoterapeuci, i pielęgniarki…
Na razie odczuwamy skutki protestu ratowników, również te tragiczne – pod Wrocławiem nie było karetki, która zabrałaby dziecko z sali gimnastycznej po wypadku. Pojechali strażacy, dziecko zmarło, prokuratura prowadzi śledztwo. Podobno dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, ale tu zdaje się, że są one kluczowe.
To cena uchwalonej niedawno ustawy o najniższym wynagrodzeniu w służbie zdrowia. Senat wprowadził do niej poprawkę, ale Sejm ją odrzucił. Uznał ratowników medycznych za inny zawód medyczny. Na takie traktowanie naszej grupy zawodowej nie ma zgody. Równocześnie z odrzuceniem senackich poprawek pomniejszono wysokość wzrostu wynagrodzenia. W czerwcu prezydent podpisał ustawę dotyczącą sposobu ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego niektórych pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych. I już w czerwcu ratownicy ostrzegali, że nowe zapisy są dla nich niekorzystne, co potwierdzali przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia.
Poszło o dodatki, które klepnął Senat, ale Sejm odrzucił?
Prawdę mówiąc, wyglądało to tak, jakby posłowie koalicji rządzącej zrobili sobie ćwiczenia, czy mają większość do przegłosowania innej ustawy. No więc zrobili i odrzucili senackie poprawki kilkoma głosami.
Dlaczego ratownicy medyczni powinni zarabiać więcej?
Dlatego, że dzisiaj ratownik medyczny w karetce zastąpił lekarza, przejmując jego kompetencje. I nie może być tak, że zarabia 25 zł na godzinę, ponosząc taką odpowiedzialność, jaką się na niego nakłada i jakiej się oczekuje. Ratownicy medyczni przecież mają obowiązek ustawicznego kształcenia się.
Czytaj też: Lekarze i pielęgniarki mają dość. W co gra z nimi władza?
Co jest wpisane w każdy zawód medyczny.
Oczywiście, ale tylko u ratowników jest wydane do tego rozporządzenie, które określa, w jaki sposób ma on to doskonalenie zawodowe realizować, a ma je realizować za swoje pieniądze i w swoim wolnym czasie. A więc wtedy, kiedy nie zarabia – jeśli jest na kontrakcie jako jednoosobowa firma. Jeden z kursów dla ratowników trwa tydzień. I płaci się nie tylko za ten kurs, ale też za pobyt w mieście, w którym jest on organizowany, czyli za hotel i wyżywienie, o bilecie kolejowym czy benzynie nie wspominając. I naprawdę nie mówimy tu o kilkuset złotych. Ten kurs jest co prawda raz na pięć lat, ale jest obowiązkowy i państwa nie interesuje, jak ratownik za niego zapłaci, tylko czy go zrealizował. Pomiędzy tym obligatoryjnym kursem każdy ratownik ma inne aktywności: sympozja, konferencje, kursy, szkolenia. Sam musi sobie kupić ubranie do pracy. W 2023 r. będą zmieniane kolory ratownictwa medycznego, ambulansów i ubrań ratowników. To kolejny koszt przerzucony na ludzi. Medycyna ratunkowa przecież wciąż się rozwija, zmienia się dostępny sprzęt. I ta sytuacja też denerwuje ratowników, bo dlaczego za własne pieniądze, przy tak małych zarobkach, mają się w ten sposób rozwijać? I to jest pierwsza zapalna kwestia protestów – tabela najniższego wynagrodzenia; nie uwzględniono ratowników medycznych jako odrębnego zawodu i uplasowano ich w grupie zaszeregowanej z bardzo niską stawką jako inne zawody medyczne. Senat proponował, żeby byli traktowani jak pielęgniarki, które posiadają wykształcenie wyższe zawodowe, ale posłowie tę poprawkę z ustawy wyrzucili. I o ile ratownicy na etatach dostaną dodatki i wyrównania, bo wydane do ustawy rozporządzenie obejmuje umowy o pracę, o tyle ci na kontraktach żadnej podwyżki nie dostaną i nie objęła ich ta regulacja.
Jaki procent polskich ratowników pracuje na kontraktach, czyli jako jednoosobowe firmy?
Szacuje się, że nawet 60–70 proc. Mało tego, my od dawna wiemy, że ratowników brakuje. Wystarczyło, żeby teraz, w ramach protestów, ograniczyli swoją aktywność do jednego miejsca pracy i mamy to, co mamy. Karetki przestały wyjeżdżać, bo nie ma kto ich obsadzić.
Ministerstwo zapowiada, że podniesie wyceny dobokaretki. Co to właściwie jest?
Dobokaretka to umowa kontraktowa i jest to wynagrodzenie za funkcjonowanie i utrzymanie karetki, a więc stawka płacona na załogę, leki, utrzymanie sprzętu, ale też administrację, czyli rozliczanie tego wszystkiego. W ratownictwie mamy dwa rodzaje zespołów: podstawowy, który co do zasady będzie się składał z ratowników, ewentualnie z pielęgniarką, i specjalistyczny, na pokładzie którego ratownik powinien być. I one są wyceniane inaczej. Co więcej, te wyceny są różne w całym kraju, nie ma jednej stawki dla wszystkich. To może nie są jakieś ogromne różnice, w grę wchodzi kilkadziesiąt złotych, ale jednak są.
Jakie są średnie stawki?
Zespół podstawowy – w granicach 3,1 tys. zł, specjalistyczny – 4,2 tys.
Czytaj też: Karetki od szpitala do szpitala
Z czego wynikają różnice w wycenie dobokaretki w poszczególnych województwach? Zawał serca na Podlasiu czy w Warszawie nie różni się przecież od zawału serca we Wrocławiu czy Krakowie.
I tu trzeba zobaczyć, jak jest finansowany system. System ratownictwa nie jest finansowany ze składki zdrowotnej, tylko wprost z budżetu państwa. Podział tych środków następuje w ten sposób, że minister zdrowia rozdziela je na poszczególne województwa według przyjętego klucza, a we wzorze bierze się pod uwagę liczbę wyjazdów w danym województwie, gęstość zaludnienia, liczbę zespołów. Każdy wojewoda otrzymuje swoją pulę pieniędzy, ma je na liczbę zespołów, które na poziomie województwa określane są w wojewódzkim planie ratownictwa medycznego. Ten plan, stworzony przez wojewodę, musi być zatwierdzony przez ministra i on określa, ile tych zespołów ratownictwa medycznego na danym obszarze funkcjonuje. One są określane co do rejonu operacyjnego, a liczba jest kształtowana w oparciu o kilka parametrów, z których najważniejszy jest czas dojazdu. Jeśli nie spełnia on kryteriów podstawowych, to wojewoda powinien uruchomić kolejny zespół, a jak spełnia i widać, że są jeszcze zapasy, to wtedy może przesunąć zespół w inne miejsce stacjonowania bądź go zlikwidować.
Jak wędrują te pieniądze z ministerstwa?
Do wojewody, który podpisuje porozumienie z dyrektorem oddziału wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia. Na bazie tego dokumentu dyrektor oddziału wojewódzkiego NFZ ogłasza konkurs i zawiera umowy ze świadczeniodawcami. A więc mamy na terenie województwa z reguły kilka podmiotów, które realizują umowę z zakresu ratownictwa medycznego.
Ustawa mówi, że organami administracji rządowej właściwymi w zakresie wykonywania zadań systemu ratownictwa medycznego są minister właściwy do spraw zdrowia i wojewoda. To oni odpowiadają za to, co się teraz dzieje?
I tak, i nie. Bo właścicielem stacji pogotowia może być np. samorząd, a więc marszałek, starosta powiatu lub prezydent miasta. Wojewoda odpowiada za organizację, ale za funkcjonowanie właściciele.
I to jest normalne, że dwie struktury władzy odpowiadają za to samo, a system okazuje się niewydolny?
To nie ma znaczenia, przecież wojewoda też nie ma żadnego szpitala, a odpowiada za leczenie na terenie całego województwa. Taki jest system. I nie w tym tkwi problem.
A w czym?
W tym, czy ratownictwo medyczne w Polsce powinno być czymś na wzór straży pożarnej, a więc służbą.
Logika podpowiada, że tak powinno być.
Tylko że wtedy trzeba by mieć ustawę, pracownicy pogotowia korzystaliby z przywilejów mundurowych takich jak wcześniejsze emerytury, ochrona pracownicza itd. Przyjęcie takich zapisów wymaga jednak woli politycznej. Aż i tylko.
Pana zdaniem istnieje jakakolwiek szansa rozwiązania problemu, czy będziemy żyli od protestu do protestu, od jednej katastrofy do drugiej?
Istnieje, tyle że trzeba zrobić dwie rzeczy: unormować wynagrodzenie, i to w trybie pilnym, oraz, też w trybie pilnym, uchwalić ustawę o zawodzie ratownika medycznego, która ureguluje ten zawód, powołać samorząd zawodowy, konsultanta, który będzie ratowników wspierał merytorycznie. Słowem, zrobić porządek z chaosem prawnym i zmienić system zatrudniania ratowników medycznych. Ratownictwo medyczne powinno opierać się głównie na pracownikach etatowych, natomiast umowy cywilnoprawne powinny tylko uzupełniać system.
Czytaj też: Rząd ponad prawem. Dodatki dla lekarzy zamrożone