JOANNA PODGÓRSKA: – Zaraz po zmianie ustroju zaczęło się zacieranie pamięci o współpracy Kościoła katolickiego z władzami PRL, choć wiadomo, że była ona konieczna. Dlaczego?
DANUTA WANIEK: – Bo biskupi chcieli stanąć w szeregu nieskazitelnych i rozliczających, stąd pamięć o współpracy stała się niewygodna. Nie chcieli np. mówić o tym, ile świątyń zbudowano dzięki otrzymaniu zgody państwa na zakup materiałów budowlanych po preferencyjnych cenach, czy o zniesieniu obowiązku prowadzenia ksiąg podatkowych. A starsi pamiętają, że przecież kościoły były w Polsce Ludowej pełne. Po odwilży 1956 r. nie było atmosfery prześladowania ludzi za wiarę, jak dziś wielu sugeruje. Wymaganie świeckości było adresowane tylko do kadr PRL. Zwyczajni ludzie mieli wolny dostęp do wszelkich obrzędów religijnych.
Zwłaszcza Edward Gierek, który miał bardzo pobożną matkę, zliberalizował politykę wobec Kościoła. Jako pierwszy odwołał się do jedności ludzi wierzących i niewierzących i konsekwentnie posługiwał się tym hasłem. Zmiana klimatu na korzyść Kościoła była bardzo wyraźna, łącznie z próbami normalizacji stosunków na linii Warszawa–Watykan.
Po co władzom partyjnym kontakty z Watykanem?
Władzom bardzo zależało, by Watykan uznał w końcu nasze granice zachodnie. W kolejnych ekipach PRL tkwiła obawa o pewność tych granic, zwłaszcza że w tej sprawie nie ufali do końca „towarzyszom radzieckim”. Dlatego ważne było, aby papież uznał polską administrację kościelną na tych terenach. Z Kresów Wschodnich przesiedlano całe parafie, często razem z dotychczasowym proboszczem. Peregrynował tam również prymas August Hlond, aczkolwiek bardzo się dystansował od Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, nie chciał się spotkać z Bolesławem Bierutem, który był wtedy prezydentem Rzeczpospolitej.