Skok w mrok z wiszącego śmigłowca, prosto w narwiańskie bagno. Ludzie na dole kilka godzin wcześniej przekroczyli zieloną granicę od strony Białorusi i zabłądzili. Mieli telefon i złapali zasięg, ale dostać się do nich można było tylko z powietrza. 12 osób, troje dzieci, Irakijczycy i Egipcjanin. Trzeba ich wyprowadzić z mokradeł, sprowadzić lekarza, ogrzać, napoić, nakarmić i osadzić w ośrodku.
Straż Graniczna ratujących życie akcji ma na koncie wiele. Ale od dwóch tygodni kojarzy się z zamaskowanymi dryblasami wokół grupki ludzi siedzących na gołej ziemi, bez ciepłego jedzenia, czystej wody i środków higieny. Szczelnie zasłonięci, bez dystynkcji i tzw. imienników, w kamizelkach kuloodpornych, blokują własnym ciałem dostęp do potencjalnych azylantów wolontariuszom, dziennikarzom i parlamentarzystom z immunitetem. Głusi na apele o dopuszczenie pomocy i na prośby o ochronę zgodnie z prawem międzynarodowym. Dzieje się to kilkadziesiąt kilometrów od miejsca akcji ratunkowej na bagnach i pokazuje skrajnie inną twarz tej samej służby. Jaka jest naprawdę Straż Graniczna?
Dziś nawet od byłych mundurowych trudno wyciągnąć jednoznaczną ocenę tego, co się dzieje. Mają problem, do niedawna sami mogli znaleźć się między młotem rozkazu a kowadłem opinii publicznej, w centrum medialnej i politycznej burzy. – Otoczka zaistniałej sytuacji nie jest dziełem funkcjonariuszy, którym przyszło realizować zadania w bardzo specyficznych warunkach, przy sprzecznym interesie jednostki i państwa, pewnego rodzaju konfrontacji międzynarodowej, a przez to i przy ogromnym zainteresowaniu różnych mediów – mówi Artur J. Dubiel, były funkcjonariusz SG i żołnierz, a dziś wykładowca Wyższej Szkoły Bankowej w Chorzowie.
Przyjaciel i nieprzyjaciel
Specyficzne warunki, sprzeczne interesy, otoczka wywołana nie przez funkcjonariuszy – czy te słowa maskują wstyd i zażenowanie?