Bez rozgłosu, właściwie można by powiedzieć: w ciszy, która coraz mocniej otacza przyczyny tragedii smoleńskiej, były szef kancelarii Donalda Tuska Tomasz Arabski oraz jego współpracowniczka Monika Boniecka zostali w piątek uznani prawomocnie winnymi tego, że nie zapobiegli lotowi na nieczynne lotnisko w Smoleńsku. Choć odgrywali jedynie rolę koordynatorów lotów najważniejszych osób w państwie, czyli – ujmując rzecz w pewnym skrócie – nadzorowali przydziały maszyn z floty rządowych maszyn, to sądy dwóch instancji uznały, że pilnowanie, by prezydent, premier, marszałkowie Sejmu i Senatu oraz ministrowie mieli dostęp do tupolewów i jaków, nie ogranicza się do tego, ale oznacza coś więcej.
Czytaj też: Film o Smoleńsku. Kaczyński zaciera ślady
Bez związku z katastrofą smoleńską
To „więcej” to także czuwanie nad tym, by samoloty latały na lotniska, a nie do miejsc, które nimi nie są. Tak jak Smoleńsk Północny. A skoro tak, to dopuszczenie do lotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego można uznać za niedopełnienie obowiązków, czyli naruszenie art. 231 kodeksu karnego. Stąd kary dziesięciu i sześciu miesięcy w zawieszeniu. Trudno dyskutować z tymi orzeczeniami – nie tylko dlatego, że z zasady nie powinno się tego robić, ale głównie dlatego, że już wyrok pierwszej instancji i jego uzasadnienie było solidnie udokumentowane i uzasadnione. Sam wyrok można więc uznać za sprawiedliwy.
Mimo to z punktu widzenia poczucia sprawiedliwości i odpowiedzialności za państwo stało się coś bardzo złego.