Wszyscy czekają na spodziewane wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Pętla orzeczeń dotyczących neosędziów i neoizb się zaciska. Niedawno, po odpowiedzi TSUE na pytanie prawne, Naczelny Sąd Administracyjny (NSA) uchylił uchwały nowej Krajowej Rady Sądownictwa nominujące do SN 27 neosędziów, w tym samą pierwszą prezes Małgorzatę Manowską. A więc znikła podstawa prawna do ich powołania przez prezydenta. Ich wyroki mogą być teraz kwestionowane.
Sytuacja między sądem a władzą przypomina tę z czasów bitwy o Trybunał Konstytucyjny: władza wciąż uchwala nowe przepisy o Sądzie Najwyższym, które mają przeciwdziałać obronie niezależności Sądu przez „starych” sędziów. Tyle że „starzy” mają oręż w postaci wyroków TSUE.
Rozłam
Sąd Najwyższy, jak Trybunał Konstytucyjny, jest pęknięty. „Starzy” sędziowie przyjmują uchwały, np. potępiające delegowanie niepokornych prokuratorów czy prześladowania sędziów za orzeczenia. Orzekają niezależnie – jak w sprawie ustawy deubekizacyjnej. I izolują się od neosędziów. Nie ma rozmów korytarzowych, wspólnego siedzenia w bufecie, „starzy” nie mówią pierwsi „dzień dobry”. Nowych między sobą nazywają „Hunami”. Grzech pierworodny: to, że nowi dali się wybrać przez niekonstytucyjną neoKRS, na podstawie nietrzymającego standardów konkursu, odbiera im status prawdziwych sędziów.
Część nowych ma żal o ten ostracyzm. To ci, którzy mają niekwestionowane kwalifikacje, głównie profesorskie. Nie przyjmują argumentu moralnego: uważają, że przyszli do SN, żeby podtrzymać poziom orzecznictwa. Próbowali nawiązać więź, proponując wspólne przygotowanie założeń do reformy Sądu Najwyższego, w razie gdyby TSUE zakwestionował Izby Dyscyplinarną i Kontroli Nadzwyczajnej.