Najpierw było niedowierzanie. Kiedy w piątek, 4 czerwca o godz. 17.45 na koncie Ryszarda Terleckiego pojawił się wpis o Swiatłanie Cichanouskiej, pierwsi czytelnicy zapewne przecierali oczy ze zdziwienia. Jego brutalna dosadność była poniżej standardów nawet tego polityka. Może nie tyle słowa o „antydemokratycznej opozycji w Polsce”, bo to przecież typowe pisowskie gadanie. Ale już wpisywanie owej frazy w kontekst łukaszenkowsko-putinowski było zabiegiem tyleż haniebnym, co politycznie ryzykownym. PiS raczej stara się unikać demonstrowania swojego mentalnego pokrewieństwa z dyktaturami za wschodnią granicą.
Politykom starszego pokolenia media społecznościowe często obsługują niedoświadczeni asystenci. Można się więc było spodziewać rychłego dementi, najpewniej kolejnej barwnej historyjki o tajemniczym przejęciu konta. Jednak Terlecki niczego się nie wyparł. Ani też nie odcięli się od tych słów jego partyjni towarzysze, chociaż w ich komentarzach można było dostrzec pewne ociąganie się. Nie odciął się nawet premier Mateusz Morawiecki, a pozujący na merytorycznego fachowca minister Michał Dworczyk wręcz entuzjastycznie poparł feralny wpis.
Po paru dniach sam Terlecki twórczo zresztą rozwinął swoje złote myśli w obszernym liście do Cichanouskiej. Tonem pouczającym jak do dziecka objaśnił, że spotykanie się z politykami Platformy Obywatelskiej jest moralnie kompromitujące, bo to właśnie PO swego czasu ustanowiła nad Wisłą opresyjną dyktaturę, którą PiS od sześciu lat pracowicie demontuje. Można już było mieć pewność, że Terleckiemu nie przydarzył się żaden wypadek przy pracy. I że jego być może samowolna szarża została autoryzowana przez Jarosława Kaczyńskiego.
Przyjemne z pożytecznym
Obaj rówieśnicy z pokolenia ’49, ale to jedyny łączący ich znak równości.