Prawo i Sprawiedliwość to partia swojska. Nie dlatego, że taka bliska ludziom albo sympatyczna, lecz dlatego, że wszystko chciałaby mieć swoje. Bo dopóki coś nie jest swoje, to jest czymś obcym, a obce to znaczy złe. Dobre bowiem jest tylko to, co nasze, co my uznamy za swoje. Dlatego wszystko musimy mieć swoje: swoich prokuratorów, swoich sędziów, swoje media, swoje muzea, swoją historię, swoich ludzi w rządzie i spółkach Skarbu Państwa… Czasami wprawdzie ktoś jak najbardziej swój (np. prezes NIK) nagle okazuje się nie swój, ale to „błąd systemu prawnego”, który wciąż jeszcze nie jest całkiem nasz. W ogóle nadal zbyt wiele rzeczy nie jest dość swoich. Bo członków i przedstawicieli partii obowiązuje umiejętność oceny wszystkiego wedle skali: swoje – swojsze – najswojsze.
Najswojsze są na przykład plany przedstawiane przez rząd – powiedzmy: milion samochodów elektrycznych, arcypolski prom, tysiące tanich mieszkań... One są do tego stopnia swoje, że można ich całkowicie nie realizować, bo nikt nam przecież nie będzie dyktował, co mamy robić ze swoimi planami (europoseł PiS Joachim Brudziński ujął to zgrabnie: „nie będę tłumaczył się hołocie i popaprańcom”). Kiedy minister kultury dzieli dotacje, nigdy nie zapomina o swoich, a nawet swojszych organizacjach. Minister nauki nieswojo się czuje z uczelniami prawniczymi w całym kraju, więc postanowił powołać swoją Szkołę Wyższą Wymiaru Sprawiedliwości. Ciekawe, w jaki sposób określi się swojskość wykładowców, no i skąd wziąć takich, którzy nie kształcili się na nie swoich jeszcze uczelniach. Swoją drogą, co będzie, gdy swoi prawnicy po właściwej szkole dojdą swoim rozumem, że państwo przejęte przez jedną partię to zagrożenie właśnie dla tych wartości, których ich nauczano?