W Rzeszowie hasło „Ostatnia prosta” odnosi się nie tyle do sytuacji szczepionkowej, ile rzeczywistości przedwyborczej: to faktycznie ostatnia prosta kampanii. Trwa nielitościwie długo, bo termin pierwszej tury został przesunięty z 9 maja na 13 czerwca, oficjalnie z powodu zagrożenia epidemiologicznego, ale niewykluczone, że ze względu na słabe notowania kandydatów popieranych przez obóz rządzący. Epidemii lekceważyć nie wolno, a Rzeszów szczepił się na potęgę. Ostatecznie udało się pożenić piękne i nadobne.
Ferenc poparł Warchoła
Kampania ruszyła 10 lutego po niespodziewanej rezygnacji Tadeusza Ferenca, który niepodzielnie rządził Rzeszowem przez 18 lat. Ferenc zrezygnował ze względu na stan zdrowia, po przechorowaniu covid-19, choć jak zwykle plotkom nie było końca... Głównie z powodu ewentualnego następcy, którego poparł całym autorytetem, nieustającą obecnością w przestrzeni realnej i wirtualnej. Był nim wiceminister sprawiedliwości, poseł z Podkarpacia Marcin Warchoł.
Odchodzący prezydent znany jest ze zmienności uczuć i poglądów, był już lewicowcem, zwolennikiem Platformy, innym razem nie mógł zdecydować, czy przedkłada Rzeszów nad Wiejską, czy odwrotnie.
Ale ziobrysta to coś nowego. Aż trudno było uwierzyć, że Ferenc sprowadzi na miasto kataklizm. Poparł Warchoła już w kampanii do parlamentu, co przełożyło się na 28,5 tys. głosów i dało wygraną ostatniemu na liście PiS kandydatowi. Jednak teraz to nie kaprys, to przekazanie schedy. Miał zadziałać ten sam, wypróbowany mechanizm.
Błyskawicznie, niemal z dnia na dzień Rzeszów został oblepiony plakatami. Warchoł uśmiecha się na nich szeroko, obok niego stoi Ferenc oraz zapewnienie, że nowa władza to przedłużenie dzieła ustępującego prezydenta. Warchoł i Ferenc. Kontynuacja. Nikt nie zwracał uwagi, że kampania jeszcze się oficjalnie nie rozpoczęła.
Wisiało za to w powietrzu pytanie, po co Warchołowi ta prezydentura. Z ministerstwa do samorządu to jednak zaniżanie lotów, nie awans. Dziś Ferenc podkreśla, że nie chodziło o partyjną legitymację, po prostu w wiceministrze widzi tę samą gorączkę, fascynację miastem i jego przyszłością. Mówi, że Rzeszów jest wieczny. Chce go zostawić w dobrych rękach i prosi o poparcie.
Nie pomylił Rzeszowa ze Szczecinem
Warchoł pochodzi z Niska, z Rzeszowem nie miał wiele wspólnego, choć jak przyznał w jednym z wywiadów, przyjeżdżał tu na zakupy z rodzicami. Innym razem stwierdził: „Nie jestem z Rzeszowa, a od 20 lat mieszkam w Warszawie i nie śledzę lokalnych spraw sądowych”. To było wówczas, gdy kojarzono go z rzeszowskim biznesmenem Ryszardem Podkulskim, wobec którego toczą się poważne sprawy, a udział w ich rozstrzygnięciu sędziów związanych ze Zbigniewem Ziobrą był ewidentny.
Karierę polityczną Warchoł robił w Warszawie, na Podkarpacie wrócił jako spadochroniarz przed wyborami parlamentarnymi. O ile posłowaniem mógł się zajmować trochę z doskoku, dzieląc czas z pracą w Ministerstwie Sprawiedliwości, o tyle prezydentura wymaga już zdecydowanych decyzji. Warchoł niedawno kupił mieszkanie w Rzeszowie i poczuł się rzeszowianinem z krwi i kości... Trzeba mu oddać sprawiedliwość, bo nie pomylił dotychczas Rzeszowa ze Szczecinem ani Wrocławiem, ale to pewnie dlatego, że chętniej odmienia przez przypadki określenia „nasze miasto”, „w naszym mieście”, „naszemu miastu”. Gotów obiecać nie tylko kontynuację ferencowych idei, ale praktycznie wszystko: drogi, mosty, obwodnice, setki mieszkań, ścieżki rowerowe, sport, wypoczynek, więcej pieniędzy na służbę zdrowia, nowy budynek sądu okręgowego, a ostatnio ofiarował pół miliona złotych dla szpitala MSWiA. Bynajmniej nie z własnej kieszeni, lecz z Funduszu Sprawiedliwości. Można powiedzieć, że rozdawanie pieniędzy idzie mu znakomicie.
Chętnie powtarza przy każdej okazji, ile milionów załatwił dotychczas i ile jeszcze załatwi, jeśli tylko obejmie fotel w ratuszu. Właściwie – załatwi wszystko.
Zamek Lubomirskich, ciężki prezent
Jednym z głównych dobrodziejstw dla miasta od duetu Warchoł–Ferenc jest sprawa Zamku Lubomirskich. Właśnie on miał zbliżyć obu panów. Marzeniem Ferenca było, żeby zamek, wyremontowany przez resort sprawiedliwości za czasów ministra Aleksandra Bentkowskiego, stał się własnością miasta. Tam, gdzie kiedyś było ciężkie więzienie (siedzieć Pod Kasztanami – mówiło się potocznie), gdzie za czasów stalinowskich umierali polscy patrioci, a archiwum akcji „Wisła” kryje dramatyczne historie, jest dziś siedziba Sądu Okręgowego. W nowym rozdaniu budynek miałby służyć kulturze.
Warchoł przy każdej okazji podkreślał, że załatwił pieniądze na budowę nowej siedziby sądu i że stanie lada dzień. Nikt jednak nie był w stanie powiedzieć, jakie instytucje mają objąć w posiadanie zamek. Nie było i nie ma żadnego poważnego planu jego zagospodarowania, a przebudowie wnętrz słusznie sprzeciwiają się służby konserwacji zabytków.
Również artyści i muzealnicy nie chcą ruszyć tłumnie na zamek. Czy miałby być po prostu domem kultury? Kto nie zna tego obiektu, może tak pomyślał. Ale Zamek Lubomirskich to ogromna budowla, zabytkowa, z murami obronnymi i fosą, w sumie blisko 4 ha powierzchni. Nie ma w mieście instytucji kultury, którą byłoby stać na utrzymanie takiego giganta. W 2019 r. koszty te wyniosły blisko 1 mln zł, rok później już prawie 1,2 mln. Miastu z takim „darem” nie będzie łatwo.
Tymczasem mnożą się problemy z nową siedzibą Sądu Okręgowego. Budynek miał stanąć przy ul. Dołowej, potem przy Granicznej. Lokalizację zakwestionowało Stowarzyszenie Obywatelski Rzeszów, a Sąd Administracyjny przyznał mu rację. W ostatni weekend kampanii Warchoł nie wspomina już ani o zamku, ani o sądzie.
Czytaj też: Kilka pomysłów na tytuł filmu o Jarosławie Kaczyńskim
PiS ma własną kandydatkę
Schemat z poprzednich wyborów nie zadziałał, Warchołowi przyklejenie się do Ferenca raczej szkodzi, niż pomaga, w rankingach dołuje. Sondaże lokują go na końcu stawki, bukmacherzy nieco wyżej, bo na przedostatnim miejscu. To, że PiS go nie poparł, lecz wystawił własną kandydatkę, było dla Warchoła sporym zaskoczeniem. Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka, walczy o ten sam z grubsza elektorat, a to oznacza rozbicie głosów i raczej wyklucza pomyślne rozstrzygnięcie już w pierwszej turze.
Rzeszów stał się nagle najważniejszym i najbardziej pożądanym miastem w Polsce, a standardowa samorządowa kampania zamieniła się w istny bój o miasto. Byli premier i prezes, liderzy partii, posłowie, prezydenci miast, słowem: wszyscy święci. Nie mówiąc o ekipach telewizyjnych, przepytujących mieszkańców na tę okoliczność.
Podkarpacie przyjęło się uważać za bastion PiS, a w Rzeszowie, wiadomo, i tak wygrywa Ferenc. Przez ów determinizm partie w rywalizacji o ratusz wystawiały kandydatów na tyle słabych, że Ferenc wygrywał zwykle w pierwszej turze. Prezydent utwierdzał się w przekonaniu, że sprawuje rządy najlepsze pod słońcem, a jego poparcie to klucz do zwycięstwa.
Grzegorz Braun bez większych szans
Wygrana w Rzeszowie zyskała dla polityków magiczne znaczenie. Dla Zjednoczonej Prawicy jest meczem pomiędzy Ziobrą a Kaczyńskim o rząd dusz. Próba sił między skonfliktowanymi stronami ma przynieść odpowiedź na pytanie, jak silny jest koalicjant i czy warto się z nim liczyć. Dla Ziobry to szansa na pokazanie muskułów. Dla PiS – potwierdzenie skuteczności, utarcie nosa koalicjantowi.
Dla antysystemowej Konfederacji, która rzuciła na Rzeszów asa w osobie Grzegorza Brauna, to kolejna próba zaistnienia. Braun wprawdzie poległ w Gdańsku, ale skoro nadarza się okazja wojowania w Rzeszowie, to czemu z niej nie skorzystać? Szło mu nawet dobrze, a w ostatnim sondażu miał 10 proc. poparcia, wyprzedził niespodziewanie Warchoła w parze z Ferencem.
Wypróbowaną metodą Brauna jest obrażanie kontrkandydatów i wyborców, ostatnio za niestosowne wypowiedzi, jak choćby nazwanie środowisk LGBT dewiantami, został upomniany i wykluczony z debaty w Radiu ZET przez prowadzącego Andrzeja Stankiewicza. Oburzony komitet wyborczy kandydata protestuje i domaga się ukarania reportera, który „miał czelność pouczać i upominać, a ostatecznie arbitralnie wykluczyć z debaty pana Grzegorza Brauna – posła na Sejm RP i kandydata na ważny urząd publiczny, odwołując się do skrajnie subiektywnie pojmowanego i nigdzie niezidentyfikowanego pojęcia mowy nienawiści”. Radiu zarzucono łamanie wolności słowa i to, że nie prezentuje polskiego punktu widzenia, a jedynie posługuje się polskim językiem. W telewizyjnych debatach ogólnopolskich Braun, poseł z Podkarpacia, wypadał mniej agresywnie, ale szans na wygraną nie ma.
Czytaj też: Co ma robić opozycja
Fijołek, nadzieja opozycji
Dla opozycji tymczasem bój o Rzeszów to nadzieja przełamania pasma przegrywanych wyborów, próba pokazania, że jednocząc siły, potrafi zwyciężać. Wybór Konrada Fijołka, wiceprzewodniczącego Rady Miasta, był najlepszy z możliwych. Dziś Fijołek prowadzi w sondażach i niewykluczone, że wygra w pierwszej turze.
Fijołek nie musi udawać rzeszowianina, bo nim jest, zna miasto i problemy samorządu, w ratuszu spędził mniej więcej tyle lat co Ferenc. To zresztą jest powodem krytyki ze strony Ewy Leniart i zwłaszcza Marcina Warchoła, który deklaruje się jako spadkobierca i kontynuator dzieła byłego prezydenta, ale krytykując Fijołka, sam sobie zaprzecza.
Czytaj też: Poligon Rzeszów
Polski Singapur pod łopatą
Faktycznie Rzeszów Ferenca nie był idealny. Granice miasta nieustannie poszerzano, włączając w nie sąsiednie gminy. Dziś z powierzchnią 128,50 km kw. jest większe niż Barcelona (101,40 km kw.), Paryż (105,40) czy Kopenhaga (98,47). To pociąga za sobą wydatki.
Deweloperzy zabudowali każdy wolny kawałek zieleni, niszcząc naturalny system przewietrzania miasta. Zabudowano nawet tereny zalewowe, gdzie przy lipcowych deszczach szorował wzburzony Wisłok. Ideą Ferenca było uczynienie z Rzeszowa metropolii na miarę co najmniej Singapuru, z wieżowcami po horyzont, tymczasem o komforcie mieszkania tu decydował kameralny klimat. Za nagłą rozbudową nie szła budowa infrastruktury drogowej, więc stolica Podkarpacia stała się stolicą korków, a życie zaczęło być utrapieniem z powodu trudności w poruszaniu się. Dziś wszyscy zapewniają, że to zmienią, ale mieszkańcy są przekonani, że to spóźnione obietnice. A na ich spełnienie trzeba będzie długo czekać.
Rzeszów nie ma nowoczesnego krytego basenu, sztuczne lodowisko też poszło pod łopaty deweloperów. Wszystkiego nie rekompensują sadzone w donicach kwiaty ani odrestaurowany pokazowo rynek.
Konrad Fijołek obiecuje zatrzymać ten proces dewastacji, zapowiada, że będzie się liczył ze zdaniem mieszkańców i wspólnie z nimi pracował. Bo jest stąd, nie przyjechał w teczce. Poza tym jego elektorat to nie tylko zwolennicy partii, które zwarły szeregi, by go poprzeć. Zagłosują na niego przeciwnicy Ziobry i Kaczyńskiego, bo Rzeszów, który się nie podda, jest niczym skrawek swobody, gdzie wciąż można oddychać. A jeśli wybory rozstrzygną się w pierwszej turze, miasto znów przejdzie do historii.