Chociaż deklaruje, że jest facetem od „uspójniania” lewicowego projektu, przede wszystkim stał się jego twarzą. Dyżurnym komentatorem, polemistą, czasem trefnisiem. Toteż w kręgu dawnych znajomych często teraz słychać ironiczne uwagi o Maćku, który wyrabia zasięgi i chyba polubił swoje medialne odbicie.
Trochę to jednak na bakier z dotychczasowym wizerunkiem Macieja Gduli, który pretendował do roli naczelnego ideologa lewicy, a w kampanii wyborczej eksponował na ulotkach literki „dr hab.”. Teraz częściej się mówi o jego majątku, afiliacjach rodzinnych, kontrowersyjnych niekiedy opiniach. On sam nie wydaje się jednak zbity z tropu. – Spodziewałem się, że stanę się bogaczem i postkomuchem, który do tego jeszcze zgłupiał. Chociaż to prawica miała mnie głównie atakować – stwierdza w rozmowie z POLITYKĄ.
Bogacz
Faktycznie, deklaracja majątkowa Gduli to teraz głównie amunicja „libków” w ich społecznościowych nawalankach z „lewakami”, po tym, jak Platforma ścięła się z Lewicą o Fundusz Odbudowy i podatki. Zarzut „kawiorowości” ma na tym froncie długą tradycję. Co dla Gduli raczej nie jest komfortowe, który – jak podkreśla – pomimo wzajemnych napięć nie widzi alternatywy dla sojuszu lewicowo-liberalnego. Co nie przeszkadza mu teraz uczestniczyć w boksowaniu się.
Jego oświadczenie majątkowe początkowo miało znamiona co najwyżej środowiskowej sensacji. W zespole „Krytyki Politycznej” mało kto dorobił się własnego mieszkania, bo żyło się raczej po studencku, z dnia na dzień, bez nawyku gromadzenia dóbr.
Nie było tajemnicą, że Gdula odziedziczył spore mieszkanie w samym centrum Warszawy. Ale że jest właścicielem jeszcze trzech kolejnych – a wszystko razem wycenił na 3,5 mln zł – to już mało kto wiedział.