Są nowe fakty w sprawie katastrofy smoleńskiej. „Gazeta Wyborcza” ustaliła, że ślady trotylu wykryte przez włoskie laboratorium pochodziły prawdopodobnie z foteli, których w chwili katastrofy nie było w prezydenckim tupolewie. Jeśli te informacje się potwierdzą, może dojść do sensacyjnego przełomu w ciągnącym się od 10 lat śledztwie.
Panuje przekonanie, że dochodzenie do prawdy poprzez szukanie śladów trotylu na fotelach, których nie było na pokładzie tupolewa, nie ma sensu i że trzeba ich szukać na fotelach, które tam były. Ale prokuratura widocznie uważa, że skoro na fotelach będących w magazynie w Polsce ślady trotylu były, to tym bardziej muszą być na fotelach, które były w rozbitym tupolewie. Brak śladów trotylu na tych drugich fotelach w sytuacji, gdy wykryto je na tych pierwszych, byłby nielogiczny, a nawet podejrzany, zwłaszcza że jedne i drugie dokładnie tak samo wyglądają.
Rozumowaniu prokuratury trudno coś zarzucić, można jedynie żałować, że przeprowadzono je tak późno. Gdyby prokuratura poszła tym tropem wcześniej, to zamiast bez sensu ekshumować szczątki ofiar katastrofy po to, żeby szukać na nich śladów trotylu, którego nigdy tam nie było, mogła ekshumować jakieś inne szczątki, np. szczątki żołnierzy poległych podczas wojny, na których ślady trotylu mogłyby być, co stanowiłoby bezsporny dowód, że w Smoleńsku doszło do zamachu.
Poza tym zamiast latami czekać, aż Rosja odda nam wrak prezydenckiego tupolewa, prokuratura mogła zbadać jakiś inny wrak, który – jestem pewien – członkowie podkomisji Antoniego Macierewicza bez trudu kupiliby gdzieś i ściągnęli do kraju. Wykrycie wszystkiego, co się na tym wraku znajduje, mogłoby być szalenie interesujące i popchnąć śledztwo smoleńskie w wielu zaskakujących kierunkach.