Jeszcze na przełomie roku wydawało się, że jego dni na urzędzie są policzone. Dawny pisowski delfin niepostrzeżenie stał się kolejnym z polskich premierów zderzaków. Boleśnie poobijanym ze wszystkich możliwych stron i tak już chybotliwym, jakby za chwilę miał odpaść. Mateusz Morawiecki ciążył swojemu obozowi, gdyż z całej elity władzy to właśnie on najbardziej kojarzył się Polakom z pandemiczną katastrofą.
Szczególnie zapamiętano mu słynne słowa o „wirusie w odwrocie”, wypowiedziane u progu lata 2020 r. Tyleż lekkomyślne, co wyrachowane i cyniczne; chodziło przecież o wyborczą mobilizację starszych wyborców przed decydującym starciem o prezydenturę. Kiedy jesienią epidemia wróciła ze zdwojoną siłą, nagle stały się aktem oskarżenia. Premier uosabiał zawiedzioną nadzieję na powrót normalności, skojarzył się z chaosem, bałaganem, ogólną niemożnością państwa. A ponieważ sam nawalił i oszukiwał, nie mógł też liczyć na wyrozumiałość obywateli, kiedy ogłaszał im kolejne restrykcje i obostrzenia. Więc one również obciążały jego konto.
Z tak zrujnowanym wizerunkiem Morawiecki skazany był na odstawkę. Tyle że nie od razu, a przynajmniej nie przed końcem pandemii. Zmiana szefa rządu w okresie głębokiego kryzysu byłaby przecież nonsensem, zarówno z punktu widzenia logiki państwowej, jak i pragmatyki politycznej. W interesie Jarosława Kaczyńskiego było wyeksploatować premiera do samego końca, po cichu przygotowując zmiennika. Bo kiedy wirus naprawdę już odejdzie i powróci nadzieja, potrzebny będzie nowy człowiek, który tę nadzieję spersonalizuje.
Taką kalkulację widać było jak na dłoni, kiedy w styczniu wręcz rozpływał się nad talentami swojego nowego pomazańca Daniela Obajtka. Ton pochwał brzmiał zresztą znajomo: w schyłku premierostwa Beaty Szydło Kaczyński w podobny sposób wypowiadał się o Morawieckim.