Sojusz Lewicy Demokratycznej zszedł ze sceny trochę ukradkiem. Bez wyprowadzania sztandaru, kwiatów, okolicznościowych podsumowań, wspólnie przeżywanych wzruszeń. Nic, co dałoby ludziom odczuć, że w ich życiu stało się coś ważnego. A chodzi przecież o formację, bez której nie sposób napisać historii III RP: przez dwie kadencje swoich rządów (z PSL) miała swojego prezydenta oraz czterech premierów, uchwalała konstytucję, wprowadzała Polskę do UE.
W ostatnim czasie eseldowska brać nie do końca nawet wiedziała, w jakiej jest partii. Konwencja Sojuszu przyjęła uchwałę o zmianie nazwy jeszcze w grudniu 2019 r. Ale nostalgicy starego szyldu z Leszkiem Millerem na czele nie uznali tej decyzji i odwołali się do sądu, licząc, że sprawa powróci na partyjne gremia. Właśnie okazało się, że to jednak koniec batalii. Decyzja jest prawomocna, SLD to szyld historyczny.
Choć to dopiero pierwszy etap planu Włodzimierza Czarzastego. Nowa Lewica otwiera się teraz na członków Wiosny. Zgodnie z umową mają się zapisać w liczbie 2 tys., aby utworzyć wewnętrzną frakcję. Na październik planowany jest kongres, w trakcie którego połączona partia wybierze nowe władze. Ma być dwóch/dwoje przewodniczących, po równo z każdego środowiska. I tak samo na szczeblach wojewódzkich.
Jak Miller z Czarzastym
Ich niedawna wymiana złośliwości była dosyć zdumiewająca. Obaj znani z ciętego języka, tym razem jednak zeszli poniżej standardów. W końcu nieczęsto słyszy się partyjnego lidera, bynajmniej zresztą nie juniora, jak pozwala sobie na publiczną drwinę z wieku przywódcy własnej formacji. Chociaż ten ostatni również nie pozostał dłużny, wychodząc poza rolę nestora.
O co ten spór? Miller uważa, że jedynym gremium uprawnionym do zmiany nazwy jest kongres SLD. Chociaż jeszcze lepiej byłoby zorganizować w tej sprawie ogólnopartyjne referendum.