Krzysztof Tchórzewski, były minister energii, a dziś szef doradców premiera, nie ma sobie nic do zarzucenia. Był czas, kiedy mądrość etapu wymagała, by w Ostrołęce budować wielką elektrownię węglową o mocy 1000 MW, więc on sprawił, że budowa ruszyła. Ale etap się zmienił, więc mądrość nakazuje, by to, co zostało już zbudowane, zburzyć. Kto tego nie rozumie, nie nadaje się do polityki. „Nie mogę się upierać przy swoich decyzjach” – przekonuje dziś Tchórzewski.
Wyburzyć trzeba niemal wszystko, co powstało – dwie stumetrowe betonowe wieże oraz zaczętą dopiero wielką chłodnię kominową. To zajmie sporo czasu, bo wieże mają być rozbierane kawałek po kawałku. Koszty budowania i burzenia wahają się od 1 do 1,5 mld zł, choć opozycja ma bardziej dramatyczne wyliczenia. Co na to pomysłodawca, który jeszcze niedawno przekonywał, że otworzy oczy niedowiarkom, bo to będzie nasze, przez nas wykonane? W radiu RMF stwierdził lakonicznie: „Polskę na to teraz stać”. Przekonywał, że PiS zapewnił Polsce takie tempo rozwoju i taki wzrost PKB, że trudno za nią nadążyć. I on właśnie nie nadążył. Zakładał, że energetyka węglowa przetrwa do 2060 r., więc projekt wielkiego bloku węglowego w Ostrołęce wydawał mu się racjonalny. A potem okazało się, że musimy się pożegnać z węglem do 2049 r. i elektrownia straciła sens.
Z grubej rury
Tyle tylko, że budowa nowego bloku węglowego w Ostrołęce nie miała sensu już w 2012 r. Wtedy właśnie taki projekt odłożono na półkę. Tchórzewski wyciągnął go, bo był mu potrzebny z powodów czysto politycznych. W 2015 r., kiedy został władcą całej polskiej energetyki i szefem specjalnie dla niego stworzonego Ministerstwa Energii, zabrał się za realizację swoich obietnic wyborczych. Jako szef okręgu ostrołęcko-siedleckiego PiS obiecał Ostrołęce, że zarzucona wielka inwestycja energetyczna powstanie.