Pani B. po powrocie z miejscowości A. (140 km od miejsca zamieszkania), gdzie internetowo wytropiła wolny termin na akt zaszczepienia się przeciw Covid-19, była pełna bogatych doznań psychicznych. Po pierwsze – niedowierzania, że wszystko zadziałało bez zarzutu: przychodnia kameralna, miejscowi współszczepieńcy z grubsza zamaskowani, lecz rozmowni i przychylni przybyszce ze stolicy (– W ubiegłym tygodniu taki tu był zjazd warszawiaków, że ludzie wychodzili na parking pooglądać te ich bryki), procedury wzorowo dotrzymane. Po drugie – panią B. zaraz po nakłuciu przepełniła wielowymiarowa ulga, przede wszystkim z tego powodu, że dorosłe dzieci i małoletnie wnuki przestaną się wreszcie o nią – seniorkę szczególnie ryzykowną – tak strasznie bać, wyobrażając sobie, że ją zarażą i do końca życia będą nieść ten ciężar. Wieczorem pani B. wyczekiwała jakiegoś nopa (niepożądanego odczynu poszczepiennego) na potwierdzenie, że naprawdę była ta szczepionka, i kiedy wreszcie pojawił się ledwie wyczuwalny ból w miejscu ukłucia, doznała – po raz pierwszy od roku – stanu uogólnionego positivum, zasypiając tak głęboko, jakby nafaszerowała się całą apteczką antylękową i uspokajającą.
Niesolidni dostawcy
Niewykluczone, że pani B. była czteromilionową szczepioną w Polsce, bo akurat gdy ona wracała z A., rząd zwyczajowo ogłaszał dzienne dane: do tej pory w Polsce zostało wykonanych 4 086 863 szczepień (ok. 2,5 mln pierwszą i 1,5 mln dwiema dawkami). W ciągu tej doby stanu positivum mogło doznać 60 tys. Polaków. Od początku szczepień były denne dni, gdy udawało się ukłuć ledwie 3 tys. osób (np. 11 stycznia) i dni rekordowe – po 170 tys. (np. 5 marca) szczepień na dobę. Od stanu idealnego – 40 do 70 proc.