Kraj

PiS bierze kurs na fregaty. Czy dopłynie do wyborów?

Minister Mariusz Błaszczak podczas uroczystości pierwszego podniesienia bandery na ORP Ślązak Minister Mariusz Błaszczak podczas uroczystości pierwszego podniesienia bandery na ORP Ślązak Łukasz Dejnarowicz / Forum
MON zleci w Polsce budowę fregat dla marynarki wojennej – ogłosił minister Błaszczak. Ucieszyli się marynarze i fani najbardziej zaniedbanego rodzaju wojska. Gdy przyjrzeć się, jak zapadła ta decyzja i co oznacza, jest obawa, że Miecznik skończy na stępce, jak prom.

Po kilku latach zaprzeczania, że nowe, nowoczesne, duże i wielozadaniowe okręty bojowe są Polsce potrzebne, MON robi zwrot przez rufę i bierze kurs cała naprzód w kierunku uzbrojenia marynarzy we fregaty. Przy okazji porzuca, w deklaracjach tymczasowo, choć z trwałymi konsekwencjami, zamiar utrzymania zdolności do walki podwodnej dzięki zakupowi używanych okrętów ze Szwecji.

W tym roku na złom idą dwa stare Kobbeny i w dywizjonie podwodnym zostanie samotny ORP Orzeł. Coś za coś, można stwierdzić, gdyby nie to, że podwodne, nawodne i latające środki rozpoznania i walki są niezbędne marynarzom w XXI w. Współczesne fregaty to klasa okrętów, które te wszystkie atrybuty mają wbudowane na pokładzie i dlatego pozostają nieodzownym wyposażeniem flot liczących się krajów, nie tylko tych o rozległych morskich ambicjach.

Choć trzeba przyznać, że inwestycja we fregaty jest też oznaką ambicji – tylko takie okręty mogą odegrać rolę liderów i są najbardziej pożądane wśród uczestników morskich grup patrolowych NATO albo dla eskorty lotniskowców USA, Wielkiej Brytanii i Francji (te państwa sojuszu mają pełnowymiarowe lotniskowce). Fregaty mogą być wyspecjalizowanymi poszukiwaczami okrętów podwodnych, zapewniać osłonę przeciwlotniczą i przeciwrakietową, dokonywać uderzeń na cele morskie i lądowe, wspierać rozpoznanie i operacje specjalne, patrolować odległe obszary. To najmniejszy z największych typów okrętów, zdolny realizować pełne spektrum zadań nawet na otwartym oceanie.

Czytaj też: Wicher ze wschodu. Gry wokół rakiety

Fregaty jednak na Bałtyk

Nie wiadomo, dlaczego fregaty nie miały ostatnio w Polsce dobrej prasy, mimo że pod polską banderą służą od prawie 20 lat. Dwie poamerykańskie jednostki tej klasy, ORP Tadeusz Kościuszko i ORP Kazimierz Pułaski, choć niemłode, kiepsko uzbrojone i kosztowne w utrzymaniu, dały polskim marynarzom bezcenną lekcję, jak „chodzić” w natowskich zespołach, ćwiczyć współczesną walkę z okrętami podwodnymi czy chronić się przed atakiem z powietrza. Niemniej w publikacjach, raportach, artykułach okręty takie uznawane były w ostatnich latach za zbyt duże, podatne na atak przeciwnika, łatwiejsze do zatopienia niż jednostki mniejsze i gorzej uzbrojone.

Do legendy przeszło hasło „40 sekund”, ukute przez pewnego eksperta z tytułem naukowym, który dowodził, że fregata na Zatoce Gdańskiej mogłaby zostać trafiona rosyjskimi pociskami przeciwokrętowymi w czasie poniżej minuty. Inni autorzy dowodzili, że polskie stocznie powinny zaopatrywać krajową flotę w mniejsze okręty, a z budowy fregat trzeba zrezygnować. Takie myślenie miało sojusznika w MON – wiceminister Tomasz Szatkowski był przeciwnikiem inwestycji w duże okręty nawodne, dostrzegał za to odstraszające zalety okrętów podwodnych z pociskami manewrującymi. W swojej „Koncepcji obronnej RP” z 2017 r. kładł też nacisk na nadbrzeżne jednostki rakietowe. Ta wizja została częściowo podważona przez Mariusza Błaszczaka, który po przyjściu do resortu w 2018 r. zrezygnował z budowy okrętów podwodnych, a w zamian chciał kupić używane. Gdy plan poległ, znienacka zapowiedział budowę fregat, i to w polskich stoczniach.

NATO: Inwestujcie w okręty. MON: Nie teraz

Trzeci powrót Miecznika

Trzeba przyznać, że wbrew antyfregatowej fali wojsko nigdy nie zrezygnowało z wielozadaniowych okrętów w planach modernizacyjnych. Tyle że zawartość tych dokumentów była niewiele warta, jeśli nie spotykała się z determinacją decydentów. Dlatego po dojściu do władzy PiS łatwo było zamknąć uruchomiony przez poprzedników konkurs na wybór dostawcy Miecznika, a przy okazji pierwszej poprawki planu modernizacji skasowano również mniejsze okręty patrolowo-antyminowe Czapla.

Antoni Macierewicz stawiał na okręty podwodne z dalekosiężnymi pociskami wystrzeliwanymi spod wody. To bardzo droga inwestycja, za którą miały zapłacić siły nawodne, gwałtownie tracące priorytet. O fregaty jako narzędzie prowadzenia dyplomacji militarnej próbował upominać się prezydent Andrzej Duda, ale konflikt z MON nie dawał mu na to żadnych szans.

Minister nie zdołał zakończyć planu zamówieniem, mimo że pod koniec 2017 r. było ponoć o włos. W przeciwieństwie do bezkompromisowego Macierewicza Błaszczak był ostrożny, mówił, że „z niczego nie rezygnuje”, ale robił niewiele. Zostawił Miecznika w planie modernizacji rozłożonym na 15 lat i nakazał Inspektoratowi Uzbrojenia nowe postępowanie, już wyłącznie jako zlecenie dla PGZ (chodziło o zapewnienie państwowym podmiotom kontroli nad kluczowymi technologiami). Na pokazywanych przemysłowi slajdach Miecznik widniał jako projekt odległy, do realizacji najwcześniej od 2023 r.

Konkursu nie było, PGZ miała sama znaleźć partnera zagranicznego, nie zdołała jednak złożyć oferty. Sam minister nie zdradzał przywiązania do budowy fregat, początkowo wsparł nawet pomysł prezydenta, by sprowadzić używane okręty typu Adelaide z Australii, co zastopował rząd. Raz po raz z MON słychać było o konkurencyjnej modernizacji małych okrętów rakietowych Orkan, wymagania co do Miecznika też się zmieniały. Strategii nie było w tym widać żadnej. Ale jesienią 2020 r. Inspektorat Uzbrojenia poinformował o gotowym wniosku o uruchomienie zakupu Mieczników – już jako fregat. Mimo to Błaszczak publicznie promował wyłącznie okręty podwodne i taki priorytet utrzymywał do lutego 2021 r.

Czytaj też: MON Błaszczaka na zakupach. Jaki sklep wybierze?

Fregaty wbrew Błaszczakowi?

Żeby zrozumieć, jak bardzo budowany w Polsce Miecznik nie pasuje do dotychczasowej strategii Błaszczaka, trzeba przypomnieć inne projekty pod jego rządami. Weźmy „wielką trójkę”, którą najczęściej się chwali: F-35, patrioty i HIMARS-y. Samoloty piątej generacji to zakup zrealizowany nagle i w dość nieprzejrzysty sposób, ale z pominięciem niewygody, jaką niósłby przetarg (trzeba by włożyć wysiłek w jego przeprowadzenie, wybór uzasadnić formalnie, mierzyć się z ewentualnymi zarzutami i protestami), oraz ryzyka, jakie stanowi każde zaangażowanie krajowego przemysłu w przedsięwzięcie tej skali.

F-35 miał być sukcesem szybkim (cztery lata od zamówienia do pierwszej dostawy), łatwym (procedura FMS, która po wpłaceniu pieniędzy sama prowadzi klienta) oraz politycznie zyskownym (tu niestety amerykańska demokracja pokrzyżowała szyki polskim alt-trumpistom). Ryzyka technicznego, przemysłowego ani poważnego opóźnienia dostaw nie było, koszty nie grały roli, przecież dla PiS bezpieczeństwo nie ma ceny. Takie projekty Błaszczak lubi najbardziej. Dlatego zamiast budowy systemu artylerii rakietowej Homar siłami polskiego przemysłu wybrał zakup z półki w procedurze FMS gotowego systemu HIMARS (nawet z amerykańskimi ciężarówkami). Kupił w ten sposób ledwie jeden z planowanych trzech dywizjonów, ale od dwóch lat nie kiwnął palcem, by projekt kontynuować z udziałem PGZ.

Przypomnijmy, że jednym z celów Homara miał być rozwój kompetencji rakietowych. W największym podpisanym zakupie, dwóch baterii systemu Patriot, przez trzy lata minister nie zdołał uruchomić offsetu dotyczącego większej części kontraktu (inna sprawa, czy amerykańscy partnerzy mu to ułatwiali). W praktyce gigantyczny kontrakt jest realizowany jako zakup z USA, w którym na szczęście uwzględniono krajowej produkcji pojazdy, podwozia, komponenty elektroniczne czy wyrzutnie. Nic nie słychać, by Błaszczak w ogóle przymierzał się do dokończenia programu Wisła z udziałem polskiego przemysłu na poziomie połowy wartości zamówienia, z budową pocisków przechwytujących i najbardziej zaawansowanych radarów. A taki był właśnie cel tzw. drugiej fazy Wisły. Tymczasem pod względem poziomu skomplikowania, potencjalnej skali zaangażowania polskiego przemysłu, czasu realizacji Miecznika właśnie z Wisłą można porównać. Koszty będą niższe, co nie znaczy, że będzie tanio.

Czytaj też: Polska w czołówce sponsorów Ameryki

Drogo, czyli ile?

Z grubsza biorąc, chodzi o niespełna miliard w twardej walucie, różnica między dolarami czy euro nie jest znaczna. Konkretna wycena zależy od skali zamówienia, zaawansowania okrętu, uzbrojenia – choć nie obejmuje pocisków czy pokładowego śmigłowca do poszukiwania okrętów podwodnych. Chodzi o koszt adaptacji istniejącego projektu, oferowanego w różnych wariantach przez wiodące stocznie, głównie z Europy. W granicach podatności konstrukcji dostosowuje się ją do możliwości i potrzeb klienta, który z reguły wymaga budowy u siebie części okrętu albo kolejnych jednostek z serii.

Ważne, że ryzyko techniczne bierze na siebie konstruktor-dostawca, który najlepiej wie, jak przebudować i wyposażyć bazowy projekt. Liderzy przemysłu okrętowego mają takie schematy rozpracowane, potrafią ocenić możliwości zakładów klienta i wskazać, co się w nich da zrobić. Taki audyt odbył się w Polsce w latach 2014–16, kiedy rząd planował budowę ponad dziesięciu okrętów, w tym podwodnych, a kilka czołowych firm rywalizowało o zamówienie.

Od tego czasu oferty współpracy straciły ważność, a kondycja branych pod uwagę polskich stoczni uległa pogorszeniu. Ich sukcesem jest wyłącznie budowa trzech niszczycieli min Kormoran, zresztą realizowana przez prywatną stocznię RSB, żadnym osiągnięciem nie jest dokończenie po 18 latach patrolowca Ślązak przez państwową Stocznię Wojenną PGZ. Żaden polski zakład nie budował fregat, nie wytwarza się u nas morskich radarów, sonarów, napędu ani uzbrojenia rakietowego. Na pokazywanej przez PGZ dwa lata temu grafice widać, że każdy kluczowy element Miecznika musiałby pochodzić z zagranicy.

Okręt „wszystkomający”

„Budowa w Polsce” sprowadziłaby się do integracji kadłuba z systemami pokładowymi, a i to pod ścisłym nadzorem strategicznego partnera. Gdyby w grę wchodziło opracowanie zupełnie nowego typu okrętu, skomplikowanie projektu, koszty i ryzyko wzrosłyby niewspółmiernie do skali zamówienia. Na to pozwolić sobie mogą jedynie najwięksi zamawiający lub pewni siebie producenci eksportowi. Polskie zlecenie, które w najbardziej optymistycznej opcji obejmie trzy jednostki w ciągu 10–20 lat, nie uzasadni budowy nowego typu okrętu. Niestety, poza rzuconym hasłem „fregat z polskich stoczni” o Mieczniku mało wiadomo. Nie wiadomo nawet, ile ma ich być, a liczba ma znaczenie, bo pozwala rozłożyć koszty i skoordynować prace po stronie dostawcy konstrukcji i wykonawcy, gdy ten nie ma doświadczenia i uczy się w toku produkcji.

Błaszczak widzi okręt jako „wszystkomający” – w wywiadzie radiowym mówił o uzbrojeniu przeciwlotniczym, rakietach przeciwokrętowych, a nawet zdolnościach antyrakietowych. Tak skonfigurowany Miecznik należałby do najlepiej uzbrojonych, ale i najdroższych w swojej klasie. Taka superfregata musiałaby kosztować miliard dolarów, budowa zaś jednej nie ma najmniejszego sensu, więc mówimy o przynajmniej 2 mld. Wysokich kosztów Błaszczak się nie boi, ale budowa nowoczesnego okrętu w Polsce to projekt składający się niemal wyłącznie z ryzyka. Dlaczego więc się na niego zdecydował?

Czytaj też: Błaszczak słabnie, Amerykanie nie dzwonią

Fregaty polityczne

Z informacji, jakie zebrałem, wynika, że decyzja o ogłoszeniu inwestycji jednocześnie w marynarkę wojenną i stocznie zapadła na najwyższym politycznym szczeblu, a wpływ na nią miał sam prezes PiS Jarosław Kaczyński. Od kiedy został przewodniczącym rządowego komitetu ds. bezpieczeństwa, na jego biurko spływały pisma, apele, raporty dotyczące zarówno sektora stoczniowego, jak i marynarki. Dzwonili bliscy sercu prezesa związkowcy. Poważnego podejścia do przemysłu stoczniowego domagał się wpływowy wicepremier Jacek Sasin, któremu podlega PGZ. Odpowiedzialny za zbrojeniówkę wiceminister Zbigniew Gryglas, który w rządzie PiS robi zawrotną karierę, od projektu Miecznika uzależniał los Stoczni Wojennej PGZ i całego sektora. Opinia Andrzeja Dudy mogła mieć najmniejsze znaczenie, ale Kaczyński z pewnością czytał raporty BBN kładące nacisk na konieczność posiadania pełnomorskich okrętów – nie tylko na wypadek wojny.

Nie można wykluczyć, że prezes widzi konieczność wzmocnienia polskiej dyplomacji przez obecność bandery w świecie, a może nawet dostrzega w Mieczniku sposób na odbudowę relacji strategicznych w Europie. Ponoć największe szanse na kontrakt ma brytyjski Babcock, oferujący okręty bazujące na duńskich fregatach. W kolejce tradycyjnie są też niemiecki TKMS, hiszpańska Navantia, francuski Naval Group, holenderski Damen, włoskie Fincantieri. Jeśli PiS ma jakiś plan, jak wpasować się w nowy układ europejsko-atlantycki, narzędzie w postaci solidnego zamówienia zbrojeniowego zawsze się przyda, nawet jeśli konkurenci będą sobie wzajemnie patrzeć na ręce, a od rządu w Warszawie domagać się przejrzystego wyboru. Na to się nie zanosi, skoro minister Błaszczak wspomina o kontrakcie jeszcze w tym roku, a rzetelne procedury wraz z audytem zdolności stoczniowych muszą potrwać ze dwa lata. PiS tyle czasu nie ma – do wyborów zostało przecież dwa i pół roku.

Do tego czasu żaden kadłub nie zejdzie z pochylni, ale hasło „budowy fregat w Polsce” da się świetnie wykorzystać. Każdy etap przedsięwzięcia będzie nagłaśniany jako służący postpandemicznej odbudowie i wzmacnianiu bezpieczeństwa. Chcieliście okrętów? Będziecie je mieć! Narzekaliście na zaniedbane stocznie? Właśnie je odbudowujemy! Krytykowaliście marginalizację w Europie? Patrzcie, kto z nami współpracuje! Przy zapewnionym wsparciu propagandowym da się tak dociągnąć do wyborów. Co potem, może to być zmartwieniem kogoś innego, a nawet jeśli zapowiedź Miecznika pomoże utrzymać władzę, zawsze można zmienić priorytety. Byłoby to w stu procentach zgodne z tradycją.

Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna

Nie mamy Miecznika i co nam zrobicie?

Pamiętamy przecież, jak głośno w 2017 r. PiS zapowiadał budowę nowoczesnych promów pasażersko-samochodowych w stoczni szczecińskiej. To też był ważny element gigantycznego planu, obowiązującego krótko. Dziś wiemy, że z promu została zardzewiała stępka, a stocznia, w której miał powstać, jest bankrutem. Nawet jeśli stocznie sektora obronnego są lepiej przygotowane do budowy fregat, trudno przewidywać, że poradzą sobie z tym zadaniem w czasie krótszym niż dekada.

Użytkowane dziś stare amerykańskie okręty zakończą służbę za cztery lata, kiedy żadnego Miecznika jeszcze nie będzie. Na horyzoncie pojawić się może kolejne „rozwiązanie pomostowe”, gdy swoje fregaty Typ 23 będą wycofywać Brytyjczycy albo gdy Amerykanie wreszcie pozbędą się źle zaprojektowanych LCS-ów.

Gdyby Polska poważnie myślała o stoczniach i zdolnościach morskich, nie marnowałaby wysiłku włożonego w Miecznika od 2013 r., a stopniowo, spokojnie, zgodnie z planem i strategią przygotowywała się na wielki projekt. Zamiast tego od kilku lat padają wyłącznie hasła mające być jednocześnie wizją przyszłości: Orka, Adelajdy, Orkany, Ratownik (okręt przeznaczony do ewakuacji okrętów podwodnych i innych zadań ratowniczo-poszukiwawczych), pomost ze Szwecji, wreszcie Miecznik. Tak się nie da poważnie rozmawiać o marynarce wojennej, obronności, bezpieczeństwie w ogóle ani o skomplikowanych zamówieniach. Przy okazji Miecznik to projekt wręcz idealny, by od początku związać go instytucją mającą w wielu wymiarach poprawiać i przyspieszać zamówienia obronne – Agencją Uzbrojenia. Tyle że niemal pół roku po zapowiedzi ministra o agencji słuch zaginął. Oby zapowiedź Miecznika przetrwała.

Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną