Wybuchy wściekłości Jarosława Kaczyńskiego, spiskomania Antoniego Macierewicza, nawykowa kłamliwość Mateusza Morawieckiego, zajadła mściwość Zbigniewa Ziobry – wszystko to budzi podejrzenie, że w grę wchodzić może jakiś rodzaj zaburzeń psychicznych. A przecież za tymi postaciami podążają zastępy wiernych wykonawców i piewców mglistej, mrocznej, obłędnej wizji narodowo-wyznaniowej autokracji; ludzi z mocno zredukowanym poczuciem winy i wstydu. Zaślepionych, zmanipulowanych, cynicznych? Czy może też dotkniętych jakąś niedoskonałością? Osobliwą praktyką jest też usprawiedliwienie zachowań polityków ewentualnymi właściwościami psychicznymi, których należałoby im współczuć. Tak było niedawno z Danielem Obajtkiem, którego ograniczony kod językowy, czyli prostactwo, próbowano wyjaśnić zespołem Gilles’a de Tourette’a.
Ameryka: najgroźniejszy człowiek świata
Gdyby nie dramatyczna historia odspawania Donalda Trumpa od amerykańskiej demokracji, świat psychologii i psychiatrii pewnie dalej trwałby w dyskrecji i powściągliwości, jeśli chodzi o diagnozowanie wodzów, populistycznych guru, dyktatorów, tłumacząc, że to nieetyczne badać pacjenta zaocznie bez jego wiedzy i zgody.
Na straży niepisanej, wpierw amerykańskiej, a wkrótce globalnej umowy stoi tzw. zasada Goldwatera. W 1964 r. magazyn „Fact” opublikował wyniki ankiety przeprowadzonej wśród psychiatrów, czy ich zdaniem kandydat na prezydenta Barry Goldwater ma ku temu kwalifikacje. Zdaniem większości – nie, z powodu osobowości paranoicznej. Po przegranych wyborach Goldwater pozwał wydawcę magazynu i wygrał 75 tys. dol. zadośćuczynienia.
Jednakże właśnie w USA w ostatnich kilku latach dokonano fundamentalnych wyłomów. Nie chodzi tylko o publikacje dziennikarskie, jak „Ogień i furia” Michaela Wolfa, opisującą zachowania Trumpa i chaotyczne relacje w obsadzie Białego Domu, czy też książkę siostrzenicy byłego prezydenta (psycholożki) Mary L.