Już dawno nie było takiego oburzenia wśród wydawców prasy, nadawców radiowych, telewizyjnych, w przemyśle reklamowym. Protestują wszystkie organizacje branżowe, niektóre bardzo niedyplomatycznym językiem. Szykowane są akcje protestacyjne w formach i skali, jakich Polska, a nawet Unia Europejska nie widziały. Powód: ogłoszony właśnie znienacka projekt nałożenia na media – i to już od połowy roku – nowego podatku, nazwanego „składką od przychodów reklamowych”, w wysokości od kilku do kilkunastu procent. Generalnie w ogóle miało nie być nowych podatków, ale już obciążenie potężną daniną branży medialnej i reklamowej, wyjątkowo ciężko dotkniętych zamrożeniem gospodarki, wydaje się krzywdzące, wręcz złośliwe.
W ciągu roku wpływy reklamowe wydawców prasy zmniejszyły się mniej więcej o połowę, spadła sprzedaż większości tytułów, firmy medialne utraciły dochody z organizowanych konferencji, konkursów, nie odbywają się napędzające reklamowy ruch imprezy kulturalne, sportowe, zamarł handel, turystyka. W Anglii, Niemczech, we Francji tamtejsze rządy przedstawiły właśnie hojne, liczone w setkach milionów euro, programy wspierania tracących źródła dochodów lokalnych mediów. U nas odwrotnie: rząd planuje, że nowym podatkiem wyciągnie z tego słabnącego rynku nawet 800 mln zł rocznie. Organizacje przedsiębiorców piszą, że dla wielu mniejszych firm to może oznaczać koniec biznesu; a w każdym przypadku ograniczenie aktywności, zatrudnienia, rezygnację z wielu planów ożywiania poturbowanych pandemią firm. Więc po co to? Wygląda, że chodzi nie o pieniądze, lecz o politykę.
Projekt został ujawniony w pośpiechu (zapewne w reakcji na polityczny sukces prezesa Orlenu, któremu prezes Kaczyński wylewnie gratulował przejęcia wydawnictwa Polska Press), ale musiał być przygotowywany od dawna, w ramach szerszego planu, gdyż zawiera rozwiązania precyzyjnie celowane i pracowicie kamuflowane. W nazwie ustawy nie ma słowa o podatku (wtedy powinien być ogłoszony w ubiegłym roku), ale o „dodatkowych przychodach” na służbę zdrowia (?), ochronę zabytków (?) oraz na nowy tajemniczy Fundusz Wsparcia Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Obszarze Mediów (FWKiDNwOM). Premier w słownym uzasadnieniu dodał, że głównym zamysłem jest obciążenie opłatami amerykańskich internetowych megaplatform, czyli wprowadzenie jakiejś wersji podatku cyfrowego, z którego Polska w swoim czasie zrezygnowała pod naciskiem wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a. Nic tu nie jest prawdą, bo nowy podatek w najmniejszym stopniu uderza w globalne korporacje, skutecznie wymykające się lokalnym przepisom fiskalnym, za to niewątpliwie godzi w podmioty krajowe. Dodatkowo przepisy tak są skalibrowane, aby najmocniej trafić w opozycyjne media (zwłaszcza Agorę i TVN) oraz wesprzeć media „narodowe i patriotyczne”: temu ewidentnie ma służyć pozostający w gestii ministra Glińskiego (wart, jak się ocenia, ok. 280 mln zł) FWKiDNwOM. TVP i Polskie Radio, choć formalnie objęte składką, i tak byłyby poza dolegliwościami ustawy, dysponując co roku 2 mld zł dotacji z budżetu i reklamami spółek Skarbu Państwa (stacje TVP mają ich proporcjonalnie 10–20-krotnie więcej niż np. TVN).
Środowisko wydawców ironicznie nazywa ten projekt Lex Agora, bo to wydawnictwo musiałoby płacić i od przychodów reklamowych „Gazety Wyborczej”, i Radia TOK FM (podwyższonym podatkiem objęte są dominujące w radiach reklamy artykułów medycznych i suplementów diety), i od firmy reklamy zewnętrznej AMS, i nawet od kin (Helios). Nic nie umknęło. Dodatkowo Agora nie uzyskała zgody UOKiK na zakup większościowych udziałów w Radiu Zet, choć Orlen, już będący właścicielem RUCH SA, natychmiast otrzymał zezwolenie na transakcję przejęcia 24 regionalnych dzienników i 120 tygodników, wraz z drukarniami i lokalnymi portalami internetowymi.
Na tym nie koniec: ogłoszono właśnie zamiar podniesienia nadawcom radiowym udziału tzw. polskiej kwoty (czyli obowiązku nadawania wyłącznie polskich piosenek) z 33 do 49 proc. czasu antenowego, co, jak spodziewają się eksperci, wypchnie dużą część publiczności do globalnych platform streamingowych jak Spotify. Z kolei Ministerstwo Sprawiedliwości opublikowało projekt ustawy powołującej, orwellowską z nazwy, Radę Wolności Słowa, poprzez którą zasiadający w niej nominaci polityczni mogliby nakładać olbrzymie, nawet 50-milionowe, kary na „ograniczające debatę w internecie” serwisy i platformy społecznościowe. Przygotowywana jest także zmiana prawa koncesyjnego zawężająca autonomię prywatnych stacji radiowych i telewizyjnych. Więc nawet już nie dziwi, że rząd odmówił wprowadzenia w Polsce unijnej dyrektywy chroniącej prawa autorskie wydawców przed nadużyciami ze strony wielkich agregatorów treści. To wszystko wygląda na celową działalność zmierzającą do systemowego osłabienia, wycieńczenia polskich niepaństwowych mediów.
„Uporządkowanie rynku medialnego” było istotną częścią programu PiS już w poprzedniej kadencji, jednak projekt ustawowej „dekoncentracji” okazał się zbyt trudny technicznie, ryzykowny prawnie i politycznie (pamiętamy ostrzeżenia ambasador Mosbacher przed próbami zamachu na TVN). PiS skupił się więc na mediach publicznych, obsadził je swoimi ludźmi, włączył w centralnie zarządzany system propagandy. Teraz przyszła kolej na „porządkowania” etap drugi. Już raczej nie w formie jednej dużej ustawy, ale „metodą salami” wypraktykowaną na Węgrzech przez Viktora Orbána: odcinania od źródeł dochodów, prawnych szykan, blokowania dostępu do informacji, nakładania mandatów, kar i podatków. Suma tych nacisków ma zapewne skłaniać właścicieli firm medialnych albo do uległości i ułożenia sobie stosunków z władzą, albo do wycofania się z rynku, odsprzedaży słabnących, okrajanych po kawałku biznesów, w ręce państwowych bądź podstawionych nabywców.
Być może protesty przyniosą jakiś skutek (co pan na to, panie wicepremierze Gowin?) i PiS się na chwilę cofnie. Ale jedyną prawdziwą bronią niezależnych mediów w tej nierównej walce są – przepraszam za oczywistość – widzowie, słuchacze i czytelnicy. Wciąż nie można zadekretować obowiązku oglądania TVP Info, czytania „Sieci” czy słuchania tego, co zostało z radiowej Trójki.