Platforma to najbardziej nielubiane ugrupowanie na opozycji, które jednocześnie ma największe poparcie niepisowskiego elektoratu. Niemal nikt nie powie o niej choć jednego dobrego słowa, choć miliony na nią i jej polityków głosują. Zarzuca się jej brak programu i sprecyzowanych poglądów, ale równocześnie jest oskarżana z jednej strony o lewicowy, z drugiej – o konserwatywny radykalizm. Jest odrzucana przez Kościół katolicki, ale twardo uchodzi za „kościółkową”. Kiedy proponuje innym ugrupowaniom koalicję, jest obwiniana o samozwańcze przewodzenie niePiSowi, kiedy nie proponuje, staje się arogancka i wyniosła. Uchodzi za zbyt silną, żeby się jej pozbyć, ale za słabą, aby samodzielnie pokonać PiS. Te paradoksy można mnożyć. Partia Kaczyńskiego ma swoich zagorzałych zwolenników, Lewica robi wrażenie, jakby popierało ją pół Polski, Szymon Hołownia jawi się jako zbawca, a Platforma przeprasza, że żyje. Jak do tego doszło?
Pomysł
20 lat temu 24 stycznia w Hali Olivii w Gdańsku na scenę wyszło „trzech tenorów”, Andrzej Olechowski, Maciej Płażyński i Donald Tusk. Tusk i Płażyński w okolicach klasycznego „wieku Kennedy’ego”, 43–44 lata, Olechowski o dekadę starszy (konferencja zapowiadająca to wydarzenie odbyła się już 11 stycznia). To było – o czym dzisiaj mało się pamięta – wielkie, medialne wejście. Wszyscy o tym mówili, dzwonili do siebie, dyskutowali (choć PO powstała tylko jako stowarzyszenie). Rozpoczynała się nowa polityczna era. 2001 rok to największa jak dotąd, obok Smoleńska, cezura polskiej polityki po 1989 r.
Poprzedni układ władzy, AWS i Unia Wolności (która odeszła z rządu już wcześniej), dogorywał. Płażyński odszedł z AWS, a Tusk z Unii Wolności. Andrzej Olechowski wnosił największe wiano: udane wybory prezydenckie – 2 miejsce i 17,3 proc.