Jak podaje „Dziennik Gazeta Prawna”, Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwróciło się do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów o jednoznaczne wytyczne w kwestii reagowania na pojawiające się w oficjalnych dokumentach słowo „gender”. Okazuje się, że wewnątrzresortowe rozstrzygnięcia nie mają wystarczającej siły perswazyjnej w dyplomatycznych negocjacjach, a polskim emisariuszom brakuje już argumentów do wyjaśnienia, czemu rząd ma alergię na równość płci, ale tak, żeby nie powiedzieć tego wprost.
Tropienie „gendera” trwa od dawna
Polska zawetowała niedawno europejski Plan Działań na rzecz Równości Płci, jako powód podając obecność słowa „gender” w angielskim tytule dokumentu (myślę, że strajkujące Polki przesyłają rządzącym wdzięczne wyrazy pamięci w związku z tym wetem). Tajemnicą poliszynela jest istnienie w strukturach dyplomacji specjalnych komórek zajmujących się za pieniądze podatniczek tropieniem międzynarodowego „gendera” i uporczywą zamianą „płci społeczno-kulturowej”, bo tak oficjalnie tłumaczy się na polski to pojęcie, np. na „kobiety i mężczyzn”.
Z początku była to specjalność Ministerstwa Sprawiedliwości pod wodzą Zbigniewa Ziobry, stopniowo do „polowania na gender” dołączyło MSZ, co zbiegło się w czasie z czystkami kadrowymi i zatrudnianiem kolejnych osób rekomendowanych przez Ordo Iuris.
Instytut Kultury Prawnej Ordo Iuris ma bowiem swoją agendę: chce „gendera” zastąpić „rodziną”. Słowo „gender” wprowadza wszak „próby reinterpretowania znaczenia zasady równości między kobietami a mężczyznami w stronę motywowaną ideologicznie” – to wypowiedź wiceministra spraw zagranicznych Pawła Jackowskiego, który wcześniej był analitykiem Ordo Iuris. Zgodnie ze sprawdzoną zasadą: „jeśli turbokonserwatysta coś krytykuje, to prawdopodobnie mówi o sobie” – to raczej pojęcie „rodziny” w ich ustach staje się wytrychem do blokowania wysiłków prorównościowych i demolowania osiągnięć w walce z przemocą domową i przemocą wobec kobiet.
Rodzina, dobro ludzkości
Przypomnijmy: w projekcie Konwencji o prawach rodziny stwierdza się np., że rodzina to „jedno z najcenniejszych dóbr ludzkości”. Co właściwie miałoby to znaczyć? Ideologia potocznie to właśnie przemycanie pod płaszczykiem takich niby-szczytnych, niby-powszechnie akceptowanych ogólników rozwiązań, na które bez tej otoczki nikt przy zdrowych zmysłach by się nie zgodził. W przeszłości mówiono o emancypacji mas, by ograniczać wolność jednostek, narzucać jednolitą wizję świata i uzasadniać wszechobecny lęk przed odmiennością.
Dziś obserwujemy, jak łudząco podobne działania podejmuje się m.in. w imię rodziny. Niegdyś cynicznie wykorzystywano zasoby intelektualne „niepokornych”, grzęznących na nierokujących posadach i chyba tylko własną pomysłowością od dołu ratujących niewydolny system przed rozpadem. Dziś w imię rodziny cynicznie wykorzystuje się kobiece zasoby opieki i troski, łatając od dołu państwo niewydolne w swoich podstawowych zadaniach: ochrony zdrowia, edukacji, opieki nad najsłabszymi.
Nic dziwnego, że wedle Ordo Iuris całość, a przynajmniej część praw człowieka należałoby odebrać jednostkom i relegować je na rodzinę właśnie (zob. art. 3 projektu Konwencji o prawach rodziny). Rodzinę na tyle nieokreśloną, że praktycznie zawsze reprezentowaną przez „głowę domu”, „pater familias”, a więc „głównego dyspozytora” praw człowieka w łonie „wspólnoty osób połączonych więzami pokrewieństwa lub powinowactwa”. Innymi słowy: koniec interwencji państwa w prywatność, koniec ze skuteczną emancypacją jednostek, koniec z samostanowieniem kobiet czy poszanowaniem autonomii dziecka. Ich prawa należą do rodziny! Tak jak niegdyś twoje prawa należały do ludowej ojczyzny.
Czego się boją konserwatyści
Pojęcie płci społeczno-kulturowej analizuje stosunki między ludźmi także w tych małych rodzinnych wspólnotach. Pozwala zrozumieć, dlaczego wiele rodzin powiela schematy nierówności i przemocy. W rezultacie polityka posługująca się tym pojęciem stara się dawać każdemu i każdej szansę na osiągnięcie własnego, jednostkowego potencjału. Nie niszcząc rodziny, ale uznając ją za społeczną konstrukcję osób, które – choć niekoniecznie spokrewnione czy spowinowacone, bo np. niezdolne do skorzystania z prawa do małżeństwa w danym kraju – mimo wszystko chcą być i są razem szczęśliwe.
Czasem myślę, że to właśnie tego ludzkiego szczęścia konserwatyści boją się najbardziej. I że właśnie dlatego tak zaciekle walczą z tym osławionym „genderem”.