Zwieńczył znakomity sezon, odbierając nagrodę dla najlepszego piłkarza mijającego roku. Gala Złotej Piłki została wprawdzie odwołana, gdyż organizujący ją tygodnik „France Football” uznał, że w czasie pandemii, która dotknęła drużyny, wywróciła kalendarz rozgrywek, zmusiła do odwołania mistrzostw Europy, plebiscyt nie ma racji bytu. FIFA przyznała więc alternatywne wyróżnienie, a zwycięzcę wyłonili kapitanowie i selekcjonerzy reprezentacji narodowych, dziennikarze oraz kibice. Robert Lewandowski wygrał bezapelacyjnie – zdobycie z Bayernem Monachium mistrzostwa, pucharu i superpucharu Niemiec oraz zwycięstwo w Lidze Mistrzów (i tytułu najlepszego strzelca wszystkich tych rozgrywek) trudno było podważyć.
Spoglądając z futbolowego szczytu, musi mieć ogromną satysfakcję. Wybił się na megagwiazdę z siermiężnej futbolowo Polski, funkcjonując poza systemem szkolenia, gdyż takowy nie istniał. Był jeszcze nastolatkiem, gdy zmarł mu ojciec. Na treningi – najpierw do Warszawy, a potem do Pruszkowa – musiał dojeżdżać z podwarszawskiego Leszna. W Legii uznano go za nierokującego, co dziś stanowi przedmiot żartów na temat kompetencji zatrudnionych tam wówczas ludzi, ale młodemu Lewandowskiemu mogło podciąć skrzydła. W Pruszkowie grał na kartoflisku, w czasach gdy na pierwszoligowych boiskach kamery były nieobecne, sędziowskie oko zawodne, a więc trudno było szukać sprawiedliwości w stosunku do rywali stosujących sprawdzoną zasadę: słabsza kość pęka. Robert był wówczas tyczkowaty, mimo to nie imały się go kontuzje. I tak jest właściwie do dziś.
Dobre geny to z pewnością istotny czynnik sprawiający, że właściwie zawsze jest do dyspozycji trenerów. Plus świadomość, zaszczepiona przez hołdującą zdrowemu stylowi życia małżonkę, że ciało jako narzędzie pracy wymaga wyjątkowej opieki i nadzoru.