Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, nowy rok witamy bez sylwestra, bez prywatek, zabaw miejskich, bez fajerwerków. 2020 rok odchodzi do historii cicho, pod osłoną nieformalnej godziny policyjnej. Według rozporządzenia o tzw. narodowej kwarantannie będziemy mogli wyjść z domu dopiero o poranku 1 stycznia, ale – po prawdzie – też nie bardzo wiadomo po co, bo do 17 stycznia zamknięte ma być wszystko, od galerii do gór. Słowo „lockdown”, jeszcze wiosną brzmiące obco, stało się już częścią codziennego słownika: wiemy, że ten „lokdałn” może wracać, że będzie nad nami wisiał tak długo, dopóki eksperci nie uznają, że pandemia się skończyła. Może w połowie roku, może pod koniec, może w następnym?
Prof. Krzysztof Simon, który w ciągu paru miesięcy stał się ogólnonarodowym autorytetem w sprawie koronawirusa („Mówię, co mówię, bo widzę, co widzę”), mówi ostrożnie, że sytuacja powinna wrócić do normy w ciągu kilku, kilkunastu miesięcy. Pod warunkiem że 60–70 proc. populacji – jak nazywają nas epidemiolodzy – podda się dobrowolnym szczepieniom, które w Polsce, jak i w całej Europie, na dużą skalę mają ruszyć już w styczniu. „Sami możemy spełnić życzenia zdrowia” – mówi profesor, oburzając się na to, że większość Polaków albo jeszcze nie wie, czy się zaszczepi, albo już wie, że na pewno nie.
Tym razem to nie jest tylko kwestia ignorancji lub wiary w spiskowe teorie jak u tzw. antyszczepionkowców czy internetowych „foliarzy”. Do tej pory ledwie połowa personelu medycznego, który zasadniczo powinien dawać przykład, zadeklarowała chęć skorzystania z przywileju szczepienia w pierwszej transzy.