Kraj

Błaszczak słabnie, Amerykanie nie dzwonią. Rok 2020 w MON

Szef MON Mariusz Błaszczak Szef MON Mariusz Błaszczak Navy Petty Officer 1st Class Dominique A. Pineiro / Flickr CC by 2.0
Na obrazie Mariusza Błaszczaka i MON pojawiły się rysy, a pozycja ministra nie wydaje się już tak silna. Nie tylko dlatego, że do gry wszedł Jarosław Kaczyński.

Z pozoru wszystko jest w najlepszym porządku. Wojsko walczy z pandemią i pełni dyżur w siłach szybkiego reagowania NATO. Minister co chwila ogłasza, że powiększa i modernizuje armię, wręcza sprzęt i chwali się rosnącym mimo koronawirusa budżetem. Co jakiś czas on albo prezydent przypominają o sile sojuszu i najważniejszego sojusznika Polski – USA, a żołnierze koalicyjnych armii prezentują broń. Obrazy i słowa obowiązkowo multiplikuje rządowa propaganda, do jej konsumentów dociera obraz starannie spreparowany, który w nieco tylko zmodyfikowanej postaci oferowany jest również parlamentarzystom. Gdy się bliżej przyjrzeć, widać rysy, a pozycja samego ministra nie wydaje się tak silna jak rok czy dwa lata temu. Na kilku przykładach pokażę, o co chodzi.

Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna

F-35 i prawie nic więcej

Modernizacja przyciąga największą uwagę w finansowych decyzjach ministerstwa obrony. Na wojsko wydajemy już grubo ponad 10 proc. budżetu państwa. W 2020 r. to rekordowe 52,9 mld zł (2,37 proc. PKB), bo w wyniku pandemicznej nowelizacji rząd dosypał na zakupy MON. Na zbrojenia i inne inwestycje resort miał ponad 17 mld zł, sumę bez precedensu w historii. Ale te wielkie pieniądze nie przyniosły wysypu zamówień.

Największy, symboliczny i jedyny znaczący kontrakt roku – na samoloty piątej generacji F-35 – podpisany został pod koniec stycznia. Polska zamówiła 32 maszyny za 4,6 mld dol., czyli niecałe 18 mld zł. Gdyby płatności nie były rozłożone na dekadę, tylko ta umowa skonsumowałaby cały budżet zbrojeniowy. To i inne powody, o których za chwilę, przesądziły, iż przez resztę roku MON podpisywał pojedyncze zamówienia o dużo niższej wartości, choć czasem o dużym znaczeniu. Na przykład na urządzenia IFF (potwierdzające sojuszniczą przynależność systemów przeciwlotniczych i samolotów) za 214 mln zł, na pociski przeciwpancerne Javelin za 54,5 mln dol. czy na samochody terenowe Ford Ranger za 121 mln zł. Największym po F-35 kontraktem było dokupienie kolejnych 40 moździerzy samobieżnych Rak i 20 wozów dowodzenia za 700 mln zł.

Paradoksem jest, że wydarzeniem o największym znaczeniu dla polskiej zbrojeniówki było nie zamówienie czegoś, ale zerwanie podpisanego kontraktu – wartego ponad 750 mln zł – na okręt Ratownik. Pogłębiło to zapaść sektora stoczniowego i zwiększyło straty PGZ, bo nikt nie pokrył wcześniejszych inwestycji za przynajmniej 45 mln. MON zaczął nowe negocjacje, ale może to potrwać rok i dłużej, zwłaszcza że PGZ jest w stanie zbudować kadłub, ale specjalne wyposażenie musi być z importu.

Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?

Czego zabrakło?

Najbardziej oczekiwaną, a uporczywie odkładaną decyzją na biurku ministra jest system obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew. To fundament polskiej obrony powietrznej, której szczyt tworzą kupione w 2018 r. dwie baterie patriotów. Że MON odłożył na bliżej nieokreśloną przyszłość dokupienie pozostałych sześciu baterii, wiadomo od dwóch lat. Że nie umie zacząć programu jeszcze pilniejszego, jest fenomenem trudnym do wytłumaczenia. Podobnie jak to, że wobec potrzeb marynarki wojennej (średni wiek okrętów to 34 lata) i zapaści stoczni nie uruchamia budowy fregat Miecznik. Nie dał też rady sprowadzić ze Szwecji choćby jednego używanego okrętu podwodnego dla zastąpienia ponad 50-letnich kobbenów. Rok temu minister wydawał się pewny szybkiego porozumienia, a w czasie pandemii gościł nawet swego szwedzkiego odpowiednika, ale umowy wciąż nie ma. Listę braków można ciągnąć: nie ma niszczycieli czołgów, lekkich śmigłowców, nawet nowych przepraw pontonowych – by wspomnieć tylko te projekty, o których chwilami było głośno. Jasne, że budżet z gumy nie jest, ale efektywności systemu zamówień nie udało się poprawić. Projekt ustawy o Agencji Uzbrojenia ugrzązł w rządzie, ponoć trafi na biurko samego Jarosława Kaczyńskiego.

Poza wymiarem ilościowym jest jeszcze jakościowy. Gdy spojrzeć na decyzje z mijającego roku, widać, że z trudem idzie zwiększanie zasięgu, precyzji rażenia oraz rozpoznania. O ile F-35 można uznać za platformę rozpoznawczo-uderzeniową dalekiego zasięgu (w polskim pojęciu odległości), o tyle nie doczekał się kontynuacji zakup wyrzutni pocisków rakietowych w ramach programu Homar, krytykowanego za formułę „z amerykańskiej półki”, ale dającego wojsku znaczące i zauważane przez przeciwnika zdolności uderzeniowe. Nie zapadła żadna decyzja zwiększająca możliwości wykrywania i wskazywania celów na dalekich dystansach, co ma równie dużą wartość odstraszającą. Nie było postępu w upowszechnieniu cyfrowej wymiany danych w wojskach lądowych, ledwie zapowiedź, że tzw. battle management system będzie priorytetem na 2021 r. Inwestujemy więc sporo w „walkę w bliskim kontakcie” – modernizujemy czołgi, kupujemy pociski przeciwpancerne wystrzeliwane z okopu, zamawiamy moździerze, działa i karabiny – a w geopolitycznych debatach, też z udziałem szefa sztabu generalnego, rozmyślamy, jak powstrzymać Rosjan na dużych odległościach, poza terytorium Polski. Trudno o wyraźniejszy rozdźwięk strategii i praktyki, a 2020 r. spójności w tym zakresie nie przyniósł.

Czytaj też: MON Błaszczaka na zakupach. Jaki sklep wybierze?

Dokąd płyną pieniądze?

Licznik wydatków MON jednak cały czas bije. Mimo braku spektakularnych umów rekordowy budżet zostanie wydany. Szczegóły poznamy w połowie 2021 r., może wcześniej ministerstwo podzieli się danymi z Sejmem. Już wiemy, że jedną trzecią pochłonęły duże zamówienia z USA: na system Wisła (patrioty z IBCS) i samoloty F-35. Pierwszą ratę za trudno wykrywalne myśliwce Polska wpłaciła w maju, ale nie wiadomo, jak dużą. Resort zasłaniał się tajemnicą, wiceminister Wojciech Skurkiewicz podawał wcześniej, że fundusz na F-35 w 2020 r. to 1,9 mld zł. Więcej, ponad 1,1 mld dol., Polska wyda na spłatę antyrakietowej tarczy Wisła. Na ten cel poszedł dodatkowy zastrzyk po pandemicznej nowelizacji budżetu.

W sumie więc ok. 6 mld zł kosztowały w 2020 r. tylko dwie umowy z Amerykanami. Cała reszta to kilkanaście nowych kontraktów, częściowo opisanych wyżej, i obsługa masy wieloletnich umów na produkcję realizowaną w krajowej zbrojeniówce. W ogólnej puli są też inwestycje budowlane i 1,6 mld przyznane MON na finansowanie zakupów i budów (np. drogi) luźno powiązanych z obronnością. Okazuje się, że kilkanaście miliardów rocznie, po pierwsze, wcale nie idzie w całości na uzbrojenie, po drugie, pozwala co najwyżej na mozolne i powolne łatanie dziur, a nie technologiczną rewolucję. Nawet jednak gdyby Błaszczak mógł dysponować całym budżetem i sprawniej nim obracać, w 2020 r. okazało się, że ma mniej swobody niż do tej pory.

Czytaj też: Pięć lat Dudy. Słaby zwierzchnik słabej armii

Kaczyński wszedł do gry

Pierwsza kadencja rządów PiS oznaczała w praktyce swobodę szefów MON – najpierw Macierewicza, potem Błaszczaka – w decyzjach zbrojeniowych. Te najkosztowniejsze czy mające strategiczne znaczenie polityczne musiały mieć akceptację prezydenta i premiera, a w domyśle też prezesa partii, choć jego zaangażowanie nie było widoczne.

Dziś sytuacja jest zupełnie inna, a swoboda ministra obrony mocno ograniczona. W rządzie powstał nadrzędny wobec resortu komitet pod przewodnictwem Jarosława Kaczyńskiego, który ma wypracowywać kierunki strategicznej polityki państwa. Wskutek przejęcia nadzoru nad PGZ przez resort aktywów państwowych głos zyskali ludzie, nad którymi Błaszczak nie ma bezpośredniej kontroli, a którzy mają wgląd w dokumenty i krytycznie oceniają sytuację sektora uzależnionego od zamówień MON. Ważnym symptomem było wykazanie przez PGZ olbrzymich strat za 2019 r., a więc za czasów podległości MON. Błaszczak i jego człowiek w zarządzie PGZ Sebastian Chwałek, dziś ponownie wiceminister odpowiedzialny za zamówienia, jest przynajmniej w części odpowiedzialny za sytuację i bilans ten nie wychodzi na korzyść ministra. To właśnie ten dodatkowy powód, który tak odsuwa decyzję w sprawie systemu Narew. To, co wcześniej mogło być wyłączną kompetencją szefa MON, stało się w 2020 r. „sprawą polityczną”, rozważaną w siedzibie PiS na najwyższym szczeblu.

Mariusz Błaszczak już wie, że samodzielnie decyzji o Narwi nie podejmie, a może nawet nie będzie mieć decydującego wpływu na nią. Mało tego, inni „udziałowcy” tego procesu też już wiedzą, że to nie MON jest kluczowym decydentem, i wyciągają wnioski. Pole do lobbingu na rzecz takiego czy innego rozwiązania poszerzyło się, a do głosu doszły innego rodzaju argumenty niż te używane przy al. Niepodległości. Los Narwi dużo nam powie o układzie sił, pozycji Błaszczaka i roli innych współdecydentów – a przede wszystkim o kierunku myślenia Kaczyńskiego o zbrojeniach. Szef MON nie zakwestionuje żadnej decyzji prezesa, co najwyżej w duchu nie będzie się cieszył. Na razie MON w ogóle nie zapowiada zakupu na 2021 r., co może być sygnałem ogromnej niepewności.

Czytaj też: Clinton nie chce czołgów. W Warszawie popłoch?

Szef MON na spalonym?

Błaszczak miał swoje pięć minut. W chwili najgłębszego kryzysu w rządzącej koalicji zaczęto go wymieniać jako kandydata na premiera. Kojarzony z twardogłowym skrzydłem antyliberałów, może nie całkiem bliski ministrowi sprawiedliwości, ale podobnie jak on myślący, Błaszczak miał być opcją na wypadek przegranej Mateusza Morawieckiego w starciu ze Zbigniewem Ziobrą. Znawca kulis rozgrywek w PiS mówi mi jednak, że samo zasugerowanie Błaszczaka jako następcy Morawieckiego mogło być robotą stronników premiera.

O szorstkiej przyjaźni ludzi Morawieckiego z ekipą MON wiadomo nie od dziś. A to, co już wiemy na temat ostatniego kryzysu europejskiego, wskazuje raczej, że premier miał solidne wsparcie prezesa partii. Błaszczak mógł więc celowo zostać wystawiony na pozycję spaloną, co nie poprawia jego pozycji. Nie znaczy też, że jego szanse na awans są zerowe, ale zdaje się, że rządzący przyjęli już strategię konsolidacji po pandemii. To, co ma do zaoferowania Błaszczak, będzie się liczyć mniej niż wcześniej.

Czytaj też: Trump i Biden. Co z tego wyniknie dla świata i Polski?

Błaszczak straci kasę?

Również dlatego, że MON straci pieniądze. Jak wylicza znakomity pozarządowy „księgowy” ministerstwa Tomasz Dmitruk z portalu „Dziennik Zbrojny”, na pandemii budżet obronny straci 3 mld – niemal tyle, ile na papierze zyskał w tym roku. Mimo że w proporcji do PKB przyszłoroczne wydatki obronne mają być wyższe i wynosić 2,2 proc., to nominalnie będą niższe od tegorocznych, z uwzględnieniem trzymiliardowej dotacji specjalnej. Wyniosą bowiem 51,8 mld zł. To nadal bardzo dużo, ale przecież i apetyt rośnie w miarę jedzenia, i potrzeby sił zbrojnych nie maleją. Relatywnie będzie mniej do wydania na sprzęt, na bieżące potrzeby, na finansowanie rozrostu armii – oczka w głowie Błaszczaka.

W dodatku MON zaczyna ponosić dodatkowe koszty pobytu wojsk USA (nie tylko dodatkowych, wynegocjowanych w umowie z 15 sierpnia, a wszystkich rozmieszczonych w Polsce) oraz budowy na ich rzecz infrastruktury. Pierwsza pozycja ma się według MON zamknąć w 500 mln zł, druga to kwestia dwustronnych uzgodnień, jakie inwestycje zacząć, całość wydaje się wielomiliardowym workiem praktycznie bez dna. W 2021 r. jeszcze nie nazbyt ciężkim, w latach kolejnych mogącym poważnie osłabić MON. W 2020 r. Błaszczak i Duda mogli ogłaszać sukces, w latach następnych będą musieli za to zapłacić – i już nie brakuje głosów, że mogą nie mieć z czego. Może dlatego prezydentowi zależy na podniesieniu wydatków wojskowych do 2,5 proc. PKB już w 2024 r., by na rok przed końcem prezydentury nie okazało się, że jego dziedzictwo przyniesie wojsku finansową katastrofę.

Niepewność w sprawie kosztów rozbudowy baz dla Amerykanów przyćmiewa nieco największe osiągnięcie Błaszczaka z 2020 r., jakim było podpisanie umowy o współpracy wojskowej z USA. Jej wdrażanie dopiero się zacznie – od największego polskiego poligonu w Drawsku Pomorskim przekształcanego w nowoczesne centrum szkolenia. Szef MON lubi jednak podkreślać, że Amerykanów już jest w Polsce więcej niż przed umową, bo objęli wysunięte stanowisko dowodzenia korpusu w Poznaniu. To jednak retoryczna przesada. Placówka ani słowem nie jest wspomniana w tekście polsko-amerykańskiego porozumienia. Ustanowienie jej w Polsce jest istotne, ale wynika z decyzji Pentagonu i regionalnych potrzeb US Army. Włączenie dowództwa korpusu do pakietu uzgodnień z Polską było ważnym gestem politycznym, zapewne wynikającym z bliskich relacji łączących obóz PiS z administracją Donalda Trumpa. Nie oznacza to, iż Pentagon pod rządami prezydenta Bidena dowództwo z Polski wycofa, ale należy oczekiwać, że gwiazda Błaszczaka w Waszyngtonie przygaśnie, a nawet już zaczęła przygasać.

Czytaj też: PGZ ma już piątego szefa za rządów PiS

Nie dzwonią, nie przyjeżdżają

W 2020 r. wiele da się wytłumaczyć pandemią, choć nie zablokowała ona całkowicie oficjalnych podróży, w tym z Europy. A jednak wizyty polskiego ministra obrony w Pentagonie w pierwszym roku drugiej kadencji PiS nie było, sekretarz obrony też w Polsce nie był. Tymczasem tylko w październiku Mark Esper gościł ministrów obrony z Bułgarii i Rumunii. Już po nagłej dymisji Espera w Pentagonie był też gość z Litwy – by ograniczyć się tylko do przedstawicieli naszego regionu. Efekty również były konkretne. Bułgarzy podpisali z Amerykanami dziesięcioletnią umowę o współpracy obronnej, a nieoficjalnie mówi się o wysłaniu do ich kraju 2,5 tys. wojsk USA. Litwini, wraz z innymi krajami bałtyckimi, wylobbowali fundusz w wysokości 168 mln dol. na rzecz współpracy wojskowej.

Powołany przez Trumpa na następcę Espera, pełniący obowiązki sekretarza obrony Chris Miller przez dwa miesiące nie znalazł nawet czasu, by zadzwonić do Błaszczaka, mimo że w Polsce stacjonuje spory kontyngent wojsk USA, a łączące oba kraje interesy obronne wydają się nam poważne (mniej lub bardziej kurtuazyjnych rozmów Miller wykonał kilkanaście). Ani on, ani szef połączonych sztabów gen. Mark Milley nie zajrzeli też w trakcie tradycyjnych odwiedzin u żołnierzy z okazji Święta Dziękczynienia i na Boże Narodzenie. Nikt z Pentagonu nie pojawił się na uroczystości uruchomienia placówki korpusu w Poznaniu. Najwyższą rangą przedstawicielką USA w relacjach obronnych z Polską była ostatnio ambasador Georgette Mosbacher, która, jak ogłosiła, w styczniu wyjeżdża z Warszawy. By dopełnić obrazu tego ochłodzenia, trzeba zaznaczyć, że Błaszczak nie pogratulował publicznie gen. Lloydowi Austinowi, wskazanemu przez Bidena na stanowisko sekretarza obrony w następnym rządzie USA. To, czy stanie on ostatecznie na czele Pentagonu, nie jest pewne, ale Polsce powinno zależeć na utrzymaniu ciągłości kontaktów na najwyższym szczeblu. Sygnały nie są pomyślne.

W spóźnionym liście gratulacyjnym Andrzeja Dudy do Bidena było dużo o sprawach bezpieczeństwa, w odpowiedzi prezydenta elekta zgoła nic, mimo deklaracji podtrzymania wsparcia dla wschodniej flanki NATO. Cała polityka zagraniczna Ameryki ma być „zdemilitaryzowana”, a wiodąca rola przywrócona dyplomatom z departamentu stanu, których za Trumpa w dużej mierze zastąpili ludzie z Pentagonu. Wyrażana publicznie przez polityków PiS wiara w utrzymanie korzystnej dla Polski wojskowej polityki USA jest uzasadniona, co nie znaczy, że można siedzieć z założonymi rękoma.

Czytaj też: Polska w czołówce sponsorów Ameryki

Zwrot na Niemcy

Błaszczak chyba już widzi, że wobec Amerykanów musi dokonać jakiegoś zwrotu i nieoczekiwanie, choć w sposób, który dał się zauważyć, wsparł politykę Niemiec, a konkretnie federalnej minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer. Miesiąc temu na łamach „Politico” opublikował tekst, w którym stwierdza nieodzowność europejsko-amerykańskiego sojuszu i potępia ideę europejskiej autonomii strategicznej. To drugie – przez wsparcie krytycznych wobec Emmanuela Macrona wypowiedzi niemieckiej minister obrony. Błaszczak dwukrotnie w 2020 r. rozmawiał z Kramp-Karrenbauer, gościł ją w Warszawie i zdaje się stawiać na budowę europejskiego trzonu NATO skupionego wokół Polski, Niemiec i krajów bałtyckich. Ale czy po latach demonstrowania antyniemieckiej fobii, ożywionej ostatnio za sprawą sporu o praworządność, Berlin będzie zainteresowany? I czy partnerzy z regionu jeszcze potrzebują Polski jako pośrednika? Pytanie też, czy dyplomaci Macrona nie wytłumaczą znającemu ich język od dziecka przyszłemu sekretarzowi stanu Tony’emu Blinkenowi lepiej, na czym polega ich rozumienie autonomii strategicznej – a według Paryża nie ma ona nic wspólnego z przeciwstawianiem się Ameryce i osłabianiem NATO.

Dla administracji Bidena ważniejsze od personalnych przepychanek w Europie będzie to, jak Polska odpowie na nowe wyzwania dla NATO, jak wpisze się w europejskie inicjatywy obronne, jakie realne zdolności oferuje nie tylko w bezpośrednim sąsiedztwie. Liczyć się będzie też wspólnota wartości, o których Biden i NATO zaczynają mówić w podobnym tonie co Komisja Europejska. I tu leży kolejny problem Błaszczaka, bo niezależnie od tego, co on sam pisze po angielsku, wszyscy wiedzą, co jego rząd robi i mówi po polsku.

Czytaj też: NATO, sojusz obrony demokracji?

Wojna z generałem

Znakiem, że to, co robi rząd w Warszawie, może negatywnie odbijać się na pozycji Polski w NATO, mogły być jesienne wybory szefa Komitetu Wojskowego. Przegrane przez polskiego kandydata gen. Rajmunda Andrzejczaka. To, że w tej rywalizacji górą był przedstawiciel Niderlandów, też jest znaczące, bo rząd w Hadze należy do głównych oponentów PiS na arenie europejskiej. Kiedy w lipcu Błaszczak ogłaszał, że „wszystko w pana rękach, panie generale”, zapewne nie przewidywał, że wydarzenia w Polsce tak bardzo pogorszą wizerunek kraju, a rząd zacznie kolejną antyunijną, antyeuropejską i antyliberalną kampanię. Kiedy szefowie sztabów i obrony państw NATO na początku października oddawali komitet w ręce Holendra adm. Roba Bauera, nie wiedzieli, że za kilka tygodni polscy żołnierze Żandarmerii Wojskowej (akurat niepodlegający gen. Andrzejczakowi) zostaną skierowani na ulice Warszawy, by chronić kościoły przed tysiącami ludzi protestujących wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego. Po tym, co zobaczyli, pewnie nie żałują.

Żalu z przegranej Andrzejczaka nie wyraził też minister Błaszczak, tak jakby brak polskiego głosu na wysokim szczeblu w NATO w ogóle go nie martwił. Nie jest tajemnicą, że Błaszczakowi z Andrzejczakiem nie jest po drodze, a porażka generała może być świetną okazją, by pozbyć się go z resortu po zakończeniu kadencji w czerwcu 2021 r., a może i wcześniej. MON wyciął ostatnio z wewnętrznego regulaminu paragraf stwierdzający, że szef sztabu kieruje nim bezpośrednio i przez zastępców, co wielu komentatorów uznało za cios w Andrzejczaka i sztab. Resort mówił o korekcie porządkowej i wskazywał, że inny paragraf wciąż powierza szefowi sztabu kierowanie podległymi mu pionami. Usunięcie przepisu mogło być zwycięstwem MON w wojnie na słowa, usunięcie ze stanowiska młodego 54-letniego oficera, w którego państwo zainwestowało miliony, nie będzie niczyim zwycięstwem. Andrzejczak mimo porażki w głosowaniu jest ceniony w NATO, a jego dymisja będzie poczytana Błaszczakowi za błąd.

Czytaj też: Polska zbrojeniówka uzależniła się od Lockheed Martin

Minister na medal?

Puenta tego tekstu przyszła sama. Tuż przed świętami dotarło do mnie zdjęcie, które zrazu trudno mi było uznać za autentyczne. Źródło było jednak wiarygodne, a zdjęciu towarzyszył komentarz, że „wszyscy mają ubaw”. Oto na jednej stronie czegoś, co wygląda jak okolicznościowy medal, widnieje portret osoby trochę przypominającej marszałka Józefa Piłsudskiego, ale z podpisem „1920–2020 Mariusz BŁASZCZAK, Minister Obrony Narodowej” [pisownia oryg.]. Nazwisko ministra jest nie tylko wybite wielkimi literami, ale uwypuklone w taki sposób, że może sugerować, iż chodzi o osobę z portretu. Na drugiej stronie jest czterech ułanów z wojskowym sztandarem, ale podpis podobny. Na obwodzie widnieje po polsku i po angielsku napis: 100. ROCZNICA BITWY WARSZAWSKIEJ (po angielsku zresztą nie całkiem poprawnie, co wychwycili internauci). Po opublikowaniu zdjęcia na Twitterze anonimowy wpis z profilu ministerstwa wyjaśnił mi, że to pamiątkowy, okolicznościowy „coin” ministra, że każdy Polak powinien poznać Piłsudskiego (zawoalowaną aluzję zrozumiałem) i że „coiny” zawsze są imienne (czemu od razu zaprzeczyli posiadacze ich kolekcji). We wpisach niedowierzanie przeplatało się z konsternacją, zdziwieniem, oburzeniem, śmiechem i politowaniem. Dla mnie fakt, że ktoś, zapewne z wąskiego i nieprzypadkowego grona obdarowanych, zdecydował się to dzieło pokazać i skomentować, może świadczyć, iż minister traci stopniowo to, co dla bycia wiarygodnym ministrem jest nieodzowne – powagę.

Czytaj też: Jak poradziecki sprzęt Polaków trafił do NATO

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną