Bez najmniejszego uprzedzenia policjanci CBŚP wkroczyli na teren aresztu śledczego na Białołęce. Towarzyszyli im antyterroryści i prokurator. – Panowie z CBŚP odsunęli grzecznie strażników i weszli do środka – wspomina jedna z osób znająca kulisy akcji. Ekipa dokładnie wiedziała, co robić. Funkcjonariusze udali się wprost do cel trzech bossów najpotężniejszego od lat gangu mokotowskiego: Wojciecha S. ps. Wojtas, Sebastiana L. ps. Lepa i Artura N. ps. Arczi. To oni przed laty przejęli rządy w Mokotowie, gdy ich szef, Andrzej H. ps. Korek, trafił do więzienia za przemyt prawie pół tony kokainy. Było naturalne, że schedę wezmą właśni oni – byli najbliższymi współpracownikami szefa.
Dziś sami odsiadują wieloletnie wyroki. Za najgroźniejszego uchodzi Wojtas, uważany za szefa komanda śmierci gangu z Mokotowa, które likwidowało konkurentów i rzekomych zdrajców. Ma wyrok 15 lat więzienia, a niedawno, w kolejnym procesie dostał jeszcze dożywocie za podżeganie i usiłowanie zabójstw. Pozostali dwaj odbywają kilkunastoletnie kary za porwania dla „gangu obcinaczy palców”. Zapadłe wyroki nie oznaczają, że bossowie są już rozliczeni z wymiarem sprawiedliwości. Ciągle są oskarżani o kolejne przestępstwa: porwania, zabójstwa i napady. Dlatego wszyscy spotkali się w jednym areszcie, na Białołęce właśnie.
Gang nie tylko funkcjonował, ale rósł w siłę. Jego działalność przeniosła się za kraty. Jednym słowem CBŚP odkryło, że bossowie opanowali areszt i uczynili z tego niezłe źródło dochodów. Rozkręcili tu handel wszystkim, co zakazane – przede wszystkim narkotykami. Pracowało dla nich dwudziestu strażników i trzy adwokatki. Oni dostarczali towar z miasta.
Rozpracowywanie gangu z Białołęki zaczęło się od niestandardowej operacji.