Od wyroku Trybunału Przyłębskiej minął ponad miesiąc. PiS konsekwentnie zwleka z jego publikacją, najwyraźniej grając na przeczekanie protestów. Te z kolei zdają się na razie dogasać, chociaż niewiele wskazuje, aby aborcyjna materia w najbliższym czasie utraciła swój wybuchowy charakter. Ewentualna legalizacja restrykcyjnego prawa raczej na pewno sprowokuje nową falę ulicznej rewolty.
Strajk Kobiet chwilowo również nie ma pola manewru. Co miał do ugrania, już ugrał. Oficjalnie deklarowane cele ruchu od początku były fikcją. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież oczekiwać, że obóz rządzący weźmie sobie do serca uliczne „wypierdalać” i potulnie ustąpi. Tak samo nie ma dziś politycznych widoków na rychłą liberalizację ustawy aborcyjnej. Pod tym sztandarem na razie nie da się zmobilizować wielkich tłumów.
Aktywistki ruchu kobiecego najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę. Raptem dwa tygodnie temu posłanki Lewicy ogłaszały wspólną ze Strajkiem Kobiet inicjatywę zbiórki podpisów pod obywatelskim projektem ustawy wprowadzającej możliwość aborcji na życzenie do 12. tygodnia ciąży. Teraz w kuluarach słychać, że najpewniej ruszy dopiero po Nowym Roku.
Czytaj też: Koniec koalicji w Senacie? PSL szuka trzeciej drogi
Głośne wystąpienie Schetyny
Mamy więc w aborcyjnym konflikcie władzy z ulicą chwiejny stan równowagi. Żadna ze stron nie czuje się dość silna, aby narzucić swoje cele. Teoretycznie to sprzyjający moment na wejście do gry trzeciej siły, co wynika z samej logiki sporu oraz ogólnego układu sił.