Na zwykłej kartce papieru, takiej z drukarki, z wciśniętym w rogu adresatem, Zbigniew Ziobro napisał list do Mateusza Morawieckiego, rozpoczynając od słów „Szanowny Panie Premierze!”. – Powtórzył w tym liście to, co opowiada na konferencjach w ministerstwie razem ze swoimi przybocznymi – relacjonuje współpracownik premiera i cytuje: – Coś o pogorszeniu statusu Polski, o fasadowej demokracji, i deklaruje, że w realizacji weta premier może liczyć na lojalne wsparcie środowiska Solidarnej Polski. Jakby naprawdę chciał wspierać Zjednoczoną Prawicę i jej premiera, toby zadzwonił, spotkał się i porozmawiał, ale wiadomo, że nie o to mu chodzi.
To o co? Pisaliśmy już, że kilka miesięcy temu Ziobro sondował Jarosława Kaczyńskiego na temat wcielenia Solidarnej Polski do PiS i awansowania go na wiceprezesa partii. Kaczyński odmówił, bo nie widzi w nim odpowiedniego pretendenta do przejęcia po sobie sterów na prawicy, a taka fuzja z pewnością sprzyjałaby ambicjom Ziobry.
Ziobro, zanim jeszcze usłyszał ostateczne „nie” od prezesa PiS, już wyciągnął lekcje z doświadczeń sprzed niemal 10 lat. W 2011 r., krytykując porażkę wyborczą Jarosława Kaczyńskiego, sprowokował swoje wyrzucenie z PiS. Liczył na to, że prezes po kolejnych przegranych wyborach parlamentarnych i osłabiony psychicznie katastrofą smoleńską politycznie się nie podniesie. Ziobro już wtedy chciał przejąć stery na prawicy, ale się przeliczył. To jego Solidarna Polska okazała się polityczną klapą. Ziobro nie miał pieniędzy, wyraźnego programu ani wiernych mu ludzi, którzy by dostrzegali jego polityczny talent. W końcu w 2014 r. musiał na kolanach przyjść do Kaczyńskiego i prosić o miejsca na listach.
Teraz jest inaczej. Obóz władzy wisi na posłach Ziobry, bez nich PiS, nawet przy nieuwadze opozycji, niczego nie przegłosuje.