Mija okrągły rok od pamiętnego wystąpienia Adriana Zandberga z debaty nad exposé premiera Morawieckiego. Wtedy był to polityczny hit jesieni, a debiutujący w Sejmie polityk Lewicy nagle znalazł się na ustach całej Polski. Spora część opinii publicznej dostrzegła w nim kandydata na przyszłego lidera opozycji. Nim zdołał jednak rozwinąć skrzydła, równie szybko jego przywództwo zgasło.
Jakby na dobre już się zagubił w politycznym tłumie. Czasem mignie w telewizyjnym okienku i coś skomentuje. W Sejmie częściej pracuje, niż przewodzi. Ostatnio głównie nad projektem ustawy o podatku cyfrowym dla wielkich korporacji sektora technologicznego. Dla Lewicy to inicjatywa istotna, w jakimś sensie może nawet esencjonalna. Raczej jednak nie przykuje uwagi szerokiej publiczności w czasie katastrofalnej pandemii, politycznych napięć, konfliktów kulturowych i ogólnej niestabilności. Emocjonalne źródło bije dzisiaj w zupełnie innym miejscu.
Nawet bańka lewicowa niespecjalnie hołubi dzisiaj Zandberga. Choć on sam mimo wszystko stara się z nią komunikować poprzez media społecznościowe. Jego ostatnią facebookową transmisję na żywo polubiło nieco ponad 300 osób, co wygląda dosyć mizernie. „Live” Szymona Hołowni z tego samego dnia (6 listopada) w samych tylko lajkach miał przebicie 40-krotne! Rok temu o tej porze, kiedy popularny dziennikarz dopiero ogłaszał swój start w wyborach, dysproporcja byłaby pewnie podobna. Tyle że na korzyść Zandberga.
Jak wytracał się impet
Skąd aż tak głęboki regres nie tylko osobistej popularności, ale i realnego wpływu na opinię publiczną? Wraz z Zandbergiem gdzieś zawieruszyła się również lewicowa opowieść o opiekuńczym państwie, które inwestuje w obywateli, a nie tylko wyborców rządzącej partii. Na prośbę POLITYKI o rozmowę nie odpowiedział.