„Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za sformułowania użyte przez autora” – dopisek tej treści pod artykułem Jana Lityńskiego w „Rzeczpospolitej” brzmiał intrygująco. Co też takiego napisał Lityński, co kazało redakcji odciąć się od jego słów? Kiedy już słowa „wyp…ć” i „je...ć PiS” weszły do słownika poprawnej polszczyzny i napisów na murach – co jeszcze pozostało niedozwolone?
Zacząłem czytać artykuł utrzymany w tonacji eleganckiej – sojusz tronu z ołtarzem, zakaz aborcji służy zniewalaniu kobiet i to jest rzeczywisty sens całej antyaborcyjnej kampanii – nic zdrożnego, każdy to wie. Dalej czytamy: „Celnie ujął to dureń (niestety, mimo wysiłków nie udało mi się znaleźć łagodniejszego określenia) mianowany ostatnio ministrem od edukacji i nauki. Kobieta służy do rodzenia. Jakby symbol tych rządów”. A więc poszło o słowo „dureń” w stosunku do ministra. A może poszło jeszcze o (cytuję) „genialnego stratega”, „nędznego dyktatorka”, „gościa wybranego prezydentem”? Dopisek redakcji, że nie ponosi odpowiedzialności za sformułowania Lityńskiego, świadczy o tym, gdzie – jej zdaniem – przebiega granica debaty. Tymczasem granica została w tych dniach wyraźnie przesunięta, objęła „ziemie odzyskane” z różnych zakazów i nakazów, choćby w pisaniu o władzy i o duchowieństwie. Nazwanie ministra „durniem” ciągle jeszcze jest w Polsce niedopuszczalne, nawet jeżeli jest w pełni uzasadnione. Już niedługo będzie tak można pisać o kardynale, ba, nawet o papieżu.
A oto, co dominikanin o. Zięba pisze o ministrze edukacji, który chce do lektur szkolnych wprowadzić dzieła polskiego papieża, akurat kiedy zbierają się nad nim chmury: „…muszę zaprotestować.