Jechałem trochę uprzedzony na spotkanie autorskie do Białegostoku. Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale swoje wiedziałem. Przecież nie trzeba znać Paryża, żeby wiedzieć, że to piękne miasto z wieżą Eiffla. Odwiedzać Rzymu, żeby odkryć, że jest równie piękny, a w dodatku ma jeszcze starożytne ruiny Koloseum. Czy jechać specjalnie do Londynu i moknąć, żeby przekonać się na własnej skórze, że często tam pada. To po prostu wiadomo – tak te miasta od dawna utrwaliły się w zbiorowej świadomości ludzi na całym świecie.
Podobnie Białystok, tyle że na mniejszą, polską skalę. I z tą różnicą, że negatywnie. I ja jestem najlepszym przykładem na to, że można nigdy w Białymstoku nie być, a mimo to wiedzieć, że to najbardziej brunatne miasto w Polsce. Pierwsze skojarzenie – miasto narodowców.
Tak jak symbolem Warszawy jest syrenka, Berlina niedźwiedź, tak wykrzywiona z nienawiści twarz nacjonalisty stała się rozpoznawalnym w Polsce symbolem Białegostoku.
Idą co roku przez miasto w Marszu Pamięci Żołnierzy Wyklętych, atmosfera jeszcze gorsza niż w Warszawie 11 listopada. W tym roku bohaterem i patronem marszu był „kontrowersyjny” major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, odpowiedzialny między innymi za morderstwa na ludności cywilnej litewskiego pochodzenia we wsi Dubinki.
Jeśli ktoś o tych marszach nie słyszał, to na pewno przynajmniej widział albo czytał relacje z tego, jak w zeszłym roku narodowcy z kibicami zaatakowali pierwszy białostocki Marsz Równości. Trudno zapomnieć pogromową atmosferę ze zdjęć i filmów z 20 lipca 2019 r. Z tymi przykrymi myślami i obrazami jechałem świetną dwupasmową drogą z Warszawy na organizowany przez Fundację Sąsiedzi Festiwal na Pograniczu Kultur. Ani przez chwilę nie zastanawiałem się, jak może wyglądać samo miasto.